To trochę tak jakby jakiś niezależny twórca chciał nakręcić film pokroju „Mo better blues” pomijając całą czarną otoczkę. Więc mamy młodego saksofonistę (Madsen), któremu w dość kuriozalnych okolicznościach żona wypadła przez okno (wszystkie retrospekcje tego wydarzenia budzą śmiech i politowanie). Oczywiście zmaga się ze swoimi demonami, pije, a jak już gra, to samotnie przy oknie. Poznaje laskę, ma znajomego menadżera, który namawia go do powrotu na scenę i takie tam. Wlecze się to bez specjalnej charyzmy, a thrillera to ja w tym nie znalazłem. Nie jest to jakieś specjalnie złe, większość aspektów jest w gruncie rzeczy poprawna, ale pomijając klimat kina klasy b lat 90-tych (uwielbiam), to nie udało mi się w tym odnaleźć żadnego punktu zaczepiania. Muzyka była dla mnie po prostu ok, ale fani jazzu mogą w tym znaleźć albo coś więcej, albo jeszcze bardziej film skrytykować. Pozostali mogą rzucić okiem chyba tylko z uwagi na Madsena i Kotto.