Aby tradycji stało się za dość, tak i w tym roku na Halloween wypuszczono kolejny odcinek makabrycznej telenoweli „Piła”, pod tytułem „Saw 3D”. Gwoli wyjaśnienia – to nie żaden remake „jedynki” skonwertowany na chybcika do trójwymiaru, lecz siódma już część diabolicznej serii. Czemu więc obrazu nie nazwano „Saw VII – 3D”, tego nie wie nikt. Wiadomo natomiast jedno – po sześciu latach pełnych tryskającej krwi, rozszarpanego mięsa, zgniecionych kości i ostrych jak brzytwa pił (oraz ostrych jak piła brzytw) nadszedł wreszcie finałowy epizod serii – tak przynajmniej zapewniają jej twórcy. Dacie wiarę? Ja też nie. Kto o zdrowych zmysłach chciałby zabić kurę znoszącą krwawe jajka? Jako fan serii w zasadzie nie miałbym nic przeciwko jej kolejnym odsłonom (tym bardziej, że zakończenie najnowszej części w żaden sposób mnie nie zadowala), ale mój wewnętrzny głosik, wyrobiony przez lata oglądania filmów wszelakich, szturcha mnie w tył głowy twierdząc, że wszystko powinno mieć swój umiar. Cóż, różne osoby zabierały się za reżyserię „Piły” i różne wiązały się z tym skutki – po marnym czwartym i „tylko” niezłym piątym odcinku, szósty - stworzony przez montażystę Kevina Greuterta - podniósł mnie na duchu, gdyż zapowiadał odrodzenie serii i jej chwalebny powrót na tory przyzwoitości. Sęk w tym, że tegoroczne dzieło pana Greuterta wcale do dobrych nie należy – co więcej, jest to obok „Piły IV” najgorsza część serii. A słabiutkie 3D wcale nie pomogło ukryć wybitnie marnego scenariusza.
LOST IN TRANSLATION
Ile osób zginęło na lekcjach survivalu u profesora Jigsawa, wiedzą tylko jego najwytrwalsi fani. Nie chcę mówić, że fabuła robiła się z każdą częścią coraz bardziej bzdurna i zawikłana, bo to główny powód mojej miłości do serialu „Zagubieni” – po prostu lubię po seansie analizować to, co przed chwilą obejrzałem, tym bardziej, jeśli po drodze mam do odkrycia jakieś intrygujące smaczki. Czego jednak nie trawię, to powielania schematów i kilkakrotne wykorzystywanie tego samego motywu, leciutko tylko zmieniając jego wymowę. Pozwolę sobie tu na wspomnienia z pierwszych sześciu epizodów „Saw”, gdyż powinno to pomóc w zrozumienia mojego krytycznego spojrzenia na „siódemkę”. John Kramer to Charles Manson XXI wieku. Pomimo bycia niebezpiecznym psychopatą, nikt nie śmie nazwać go mordercą - jego dłonie czyste są od krwi ofiar, które zostały zmuszone do przejścia przez ogień cierpień. To współpracownicy Jigsawa dopuścili się bezpośrednich zbrodni, a szef spokojnie obserwował przebieg wydarzeń. Grono zwyrodnialców poszerzało się z każdą odsłoną serii (i niekoniecznie chodzi mi tu o fanów filmu). Po pierwszej „Pile” niezłym zaskoczeniem był moment, gdy Amanda ujawniła się jako negatywna persona – problem jednak polega na tym, że każdy kolejny twist fabularny coraz mniej orał umysł, a widzowie zaczęli olewać historię, skupiając się głównie na siorbaniu tryskającej posoki. Zakończenie serii, co mówię z bólem serca, to przewidywalne, oklepane i strasznie trywialne zagranie ze strony twórców. Fajnie, że nawiązano w nim do „jedynki” i to doprawdy cieszy michę. Problem w tym, że oczekiwałem czegoś z głębią, a otrzymałem po prostu odgrzewany kotlet, tyle że oblany nowym sosikiem. W zasadzie czuję to samo, co po finale „Losta” – z tym wyjątkiem, że tym razem nie chodzi o tęsknotę za utraconym przyjacielem, lecz o wielką ulgę, że wreszcie ktoś odważył się go litościwie dobić.
SAW WHAT?
Każdy ma swój własny ranking filmów, muzyki, książek, dziewczyn, czy czego tam się jeszcze nie wymyśli – ja natomiast postanowiłem rozpisać według własnego uznania poziom kolejnych epizodów „Piły”. Jedynka była w swoim czasie czymś świeżym i wciąż jest rewelacyjnym dowodem na to, że w kwestii thrillerów nie powiedziano jeszcze ostatniego „ale”. Dwójka swoją formą przypominała nieco horror „Cube”, choć nadal czuć było obskurny klimat oryginału. Morał z tamtej historii płynął taki, że ufać można tylko własnej woli przetrwania, a oddawanie swego losu w ręce innych może być błędem ostatecznym. Trzecia część lekko odstawała od tego założenia, gdyż po raz pierwszy okazało się, że nie zawsze mamy możliwość uwolnienia się z danej pułapki o własnych siłach – czasami trzeba liczyć na pomóc drugiej osoby, nawet jeśli ta nienawidzi nas do szpiku kości. Czwórka to pierwszy błąd serii – nudna opowieść koloryzowana brutalnością (niekiedy wzbudzająca skojarzenia z „Siedem” Finchera, co jest akurat plusem) odstawała jakością od znakomitej trylogii. Piątka wzbudziła nieco więcej mojego entuzjazmu, niż niechlubny poprzednik, ale znowu mieliśmy do czynienia z formułą znaną z „dwójeczki”. Kilka osób budzi się w jednym pokoju i wspólnymi siłami próbuje wydostać się z piekła – nic szczególnego, ale ironiczne zakończenie daje do myślenia. Szóstka z bliżej niezidentyfikowanego powodu jest moim drugim ulubionym obrazem spod szyldu „Saw” (o czym możecie poczytać w poświęconej jej osobnej recenzji). Przedstawiono tam schemat „trójki”, ale w wydaniu prawniczym – algorytm „wybacz i ocal” zmieniono na „wybierz lepszego pracownika i daj mu szansę na przeżycie”, co uznałem za okrutnie zabawne (wiem, niezły ze mnie dowcipniś). Najnowsza część zdaje się być nieudaną kopią zeszłorocznego odcinka. Tym razem mamy człowieka, który żyjąc w kłamstwie naraził swoich znajomych na gehennę, lecz poprzez poświęcenie ma szansę ich wyzwolić. Pomóż wydostać się koleżance, wbijając sobie ostrza w żebra. Urocze, ale wtórne. Jedno słowo nasuwa mi się na myśl – „zawód”.
KPIŁA
Mam dziwne wrażenie, że scenarzysta sklecił zwieńczenie serii na kolanie, wziął pieniądze za robociznę i uciekł, gdzie cynamon rośnie. Tuż przed startem samolotu wysłał SMS do producenta z propozycją, by przekonwertował obraz na 3D, bo to powinno przyciągnąć więcej zwierzyny, która – podobnie jak ja – nastawiła się na zasmakowanie sadomasochistycznej przyjemności z bycia dźganym metalowymi prętami oraz wirtualną kąpiel w cudzych flakach. Sęk w tym, że efektu trójwymiaru praktycznie nie czuć. Jakby to ujął mój kolega ze studiów, kpina. On, co prawda, ma zupełnie inne zdanie odnoście ostatniej części „Piły”, ale to nie moja wina, że staram się odnaleźć jakąś logikę w tym basenie z korpusami. A może…
-------------------------------------------------------------------------------- ----------------------------
+ nareszcie (?) koniec, gościnny występ Chestera z Linkin Park, ostatnia scena mimo wszystko bawi
- marny scenariusz (Hoffman to nie Rambo - choć troszkę podobny), najsłabsze pułapki w całej serii, 3d to jakaś kpiła
Ocena: 46/100
---------------------
cinemacabra.blog.onet.pl