Jak uwielbiam rosyjskich mistrzów powieści, tak zawsze uważałem za dość naiwną i przesadnie romantyczną ich wiarę w to, że człowiek faktycznie jest odzwierciedleniem Boga i że rozumiane nowotestamentowo Dobro jest gdzieś tam w nas wpisane. Podobnie czuł chyba Robert Bresson, którego adaptacja Tołstojowskiego "Fałszywego banknotu" jest w zasadzie jego zaprzeczeniem.
Francuz na starość, zdaje się, przestał wierzyć w łaskę i jego późne filmy ("Pieniądz" jest ostatnim) można by podsumować hasłem "bez ucieczki". Nie ma wolnej woli, nie ma opiekuna, nie ma odkupienia. Bohaterowie wydają się zamknięci w swojej historii, skazani na nią bez możliwowści nie tylko wydostania się, ale nawet chwili osobistych emocji, zadumy nad własnym losem. Bressonowska metoda spycha człowieka do roli rekwizytu: jednostka w zasadzie nie ma tu znaczenia. Poprzez wypranie filmu z aktorstwa, psychologii czy pozanarracyjnej estetyki, Bresson przekazuje nam nie historię konkretnej osoby, a raczej zarys pewnego zjawiska.
Technicznie film wykonany jest niezwykle sprawnie. Montaż, kadrowanie i projekt dźwięku dostosowane są do specyfiki historii, pozbawione elementów zbędnych, skupione na tym, co ma znaczenie.
Jako że jest to najnowszy film Bressona, trzeba go chyba uznać za najbardziej przystępny i idealny do wstępnego rozpoznania, o co tym krytykom kaman z tym francuskim geniuszem. No chyba, że happy end jest dla kogoś ważnym czynnikiem - w takim wypadku trzeba się raczej zapoznać z jego starszym repertuarem.