Kiedy zasiadasz do filmu niszowego, oczekujesz, że albo będzie to postnaukowy bełkot lub psychodeliczna epopeja, traktująca o trudnym życiu siarki na końcu ostatnie zapałki w pudełku. Tymczasem dramat Guya Ferlanda to
opowieśc, która na stałe wpisuje się w pamięc każdego, kto ma szczęście ją zobaczyc. Defnicją dobrego filmu jest to, że w trakcie napisów końcowych nie wiesz co ze sobą zrobic - przeklinasz pod nosem a jednoczesnie masz niedosyt, że to już koniec projekcji. Wszystko to trzeba przemnożyc przez sto aby zrozumiec każdego, kto zrozumiał przesłanie filmu i może się poszczycic, że go obejrzał. Generalnie najbardziej rozpierdziela motywacja, by coś takiego wystawic, by coś takiego pokazac, by w czymś takim wziąc udział. Chciałbym móc odmówic majestatycznosci temu filmowi, chciałby na choc jeden słaby aspekt zwrócic uwagę... tymczasem tutaj własnie trzeba zastosowac stwierdzenie wujka Szekspira: "Reszta jest milczeniem..." - i to jakim?! Kapitalne milczenie, towarzyszące zakończeniu rozwala Ci łeb, padasz na twarz a ścisk w piersiach nie daje wytchnienia. Jak lubisz przeklinasz, jak lubisz zapalisz, jak lubisz idziesz do kuchni i jesz bez opamiętania - każdy sposób odreagowania jest dobry - tak już po seansach tego typu trzeba zrobic. Reżyser nie umoralnia, aktorzy nie przytłaczają przesłania, muzyka nie potęguje dramaturgii, zdjęcia nie przesładzają odbioru. Gdzie tkwi fenomen? Zapraszam do dyskusji