Piraci z Karaibów: Na krańcu świata

Pirates of the Caribbean: At World's End
2007
7,7 399 tys. ocen
7,7 10 1 399393
6,3 43 krytyków
Piraci z Karaibów: Na krańcu świata
powrót do forum filmu Piraci z Karaibów: Na krańcu świata

Uwielbiam ?Klątwę Czarnej Perły?. W filmie spodobało mi się niemal wszystko: profesjonalna gra aktorska ? zwłaszcza Johnny?ego Deppa i Geoffrey?a Rush?a ? błyskotliwe dialogi, humor przywodzący na myśl kultową serię gier komputerowych z cyklu ?Monkey Island?, ładne zdjęcia, świetna muzyka i w ogóle cała warstwa audio-wizualna filmu ? to bez wątpienia najwyższy ( również dziś ) poziom. Największym jednak atutem filmu była lekkość, idealna równowaga panująca pomiędzy scenami komicznymi i tymi poważniejszymi. Dobry scenariusz uwypuklały jeszcze wyraziście zagrane postaci i rewelacyjne, rozbudzające wyobraźnię efekty specjalne. Owszem, od czasu ?Indiany Jonesa? nie było tak dobrego kina przygodowego, który zapewniał pyszną zabawę ludziom w każdym wieku. Radość sprawił mi również fakt, że twórcom udało się wskrzesić nieco już zapomniany mit.


Jako że film zarobił wielkie pieniądze, podjęto decyzję o nakręceniu kontynuacji ( ba, nawet dwóch i to na raz! ). Wtedy zacząłem się martwić: ?Czyżby powtórka z ?Matrixa??? ( Za którym nie przepadam, ale mam szacunek do części pierwszej ). Moje obawy rozwiały się na szczęście, gdy ujrzałem ?Skrzynię Umarlaka?. Nie był to co prawda powiew świeżości na miarę ?Klątwy Czarnej Perły?, ale sam film obejrzałem z dużym zainteresowaniem. Namnożyło się co prawda parę wątków, z których większości nie dokończono lub niedopowiedziano, całość wydała się mniej spójna, dały o sobie znać nielogiczności scenariusza, jednak byli to ci sami ?Piraci??, których pokochałem. Barbossę zastąpił urokliwy szwarccharakter w postaci Davy?ego Jonesa, poznaliśmy Turnera seniora i komiczno-makabryczną Tia Dalmę. Film stał się bardziej epicki i mroczny, Bill Nighy przerażał kapitalną interpretacją morskiego diabła, straszliwy Kraken zatapiał okręty,
a widzowie, zamiast zamkniętego zakończenia, uraczeni zostali niespodziewanym cliffhangerem, który tylko wzmógł apetyt na ostatnią część trylogii.


Do teraz nie mogę uwierzyć w to, co zaserwowała mi ekipa w ?Na krańcu świata?.
Fabuły filmu nie będę przytaczał, ponieważ i tak wszyscy już zdążyli naczytać się przed premierą, o czym film będzie. Motywacje głównych bohaterów zarysowały się poza tym już w końcówce ?Skrzyni Umarlaka?. No to mamy wszystko, czego można by się spodziewać po ostatniej części trylogii. Rozwiązanie najważniejszych wątków, parę nowych postaci, nowe plenery, więcej elementów nadprzyrodzonych, więcej efektów specjalnych, więcej patosu, więcej muzyki, itd. Niestety i tutaj potwierdziła się znana reguła, że więcej, nie zawsze znaczy lepiej. W ciągu oglądania całego filmu ma się uczucie natłoku. Akcja nie zwalnia ani na minutę, w miarę jej postępu zmieniają się motywacje bohaterów, wzajemne relacje ulegają ociepleniu bądź wręcz odwrotnie. Mamy tu znowu do czynienia ze świetnymi efektami specjalnymi, porządnym aktorstwem, ładnymi plenerami? z tym, że scenariusz kuleje. Ci wszyscy, którzy marzyli o wyjaśnieniu pewnych wątków z części drugiej, srodze się zawiodą. Zamiast uczynić sytuację klarowną, scenarzyści oczywiście przekombinowali, w efekcie czego dostaliśmy istny kalejdoskop zdarzeń. I tak, nadal nie wiadomo, skąd Sparrow wykradł pergamin z wizerunkiem klucza, ani dlaczego Beckett wiedział o domniemanych właściwościach serca Jonesa. Byłyby to jednak ?kfiatki? do wybaczenia, gdyby reszta filmu przypominała chociaż część drugą. Całość zamiast bawić przytłacza. Co z tego, że na ekranie co i rusz coś się dzieje ( zazwyczaj wybucha bądź zostaje strzaskane ), Sparrow wraca z zaświatów a Barbossa znów wiedzie prym, skoro ogląda się to bez zainteresowania. Wina w tym bardzo duża dialogów, których nie dość, że jest za wiele, to stoją jeszcze na dużo niższym poziomie niż poprzednio ( zwłaszcza żarty, którymi sypie jak z rękawa Sparrow ).
Nowy bohater, o którym tyle było gadania, czyli Sao Feng, król piratów z Singapuru
( tragicznie wręcz zagrany przez Yun-Fat Chowa ) , nie robi nic poza wydłużaniem i tak już trwającego trzy godziny filmu. Na szczęście po niespełna trzydziestu minutach znika z ekranu. Warto było wprowadzać taką personę i starać się wokół niej tworzyć taką atmosferę, by później w tak żałosny sposób z nią skończyć? Nie jest to niestety wyjątek. Komodor Norrington znów w akcji, co ogranicza się jedynie do wchodzenia w kadr. Postać, która w tak uroczy sposób wyeksponowana została w poprzedniej części, tu pojawia się dosłownie na kilka(naście) minut. Żeby tylko jej wprowadzenie było na odwal się, ale kariera zacnego komodora przerwana zostaje w sposób wołający o pomstę do nieba. Zawodzi też Tia Dalma, która z sympatycznej bohaterki drugoplanowej staje się bardzo znaczącą postacią. Było to oczywiście do przewidzenia, wszakże uważny widz mógł w poprzedniej części dostrzec na stole w jej chatce pozytywkę podobną do tej, którą miał Jones. Przeznaczenie tej postaci musiało być wielkie, lecz niestety, wątek Kalipso wydał mi się tak bardzo fantastyczny, naciągany i niedorzeczny, że głowa mała. Zastanawiające zresztą, w jaki sposób banda łachmaniarzy, którzy ( jak to ładnie określił Mr. Gibbs: ?cienko przędli? ) mogła spętać samą boginię oceanów. Owszem, pojawia się informacja, kto zdradził sposób uwięzienia, ale jak on rzeczywiście wyglądał - tego się niestety nie dowiadujemy. Z bohaterów zawodzi też Sparrow, którego monotonne i przydługie gesty i tyrady zwyczajnie męczą. Przyznaję, to co stworzył Johnny Depp jest najwyższej jakości, ale nie po raz trzeci i nie w takiej dawce. Bardzo dobrzy są standardowo Geoffrey Rush i Bill Nighy ( choć rozwiązanie wątku Davy?ego Jonesa nie przypadło mi do gustu ). Świetne są postaci drugoplanowe, zwłaszcza ojciec Sparrowa ( grany przez legendę rocka, Keitha Richardsa ) i nieśmiertelni Pintel i Ragetti, których slapstickowe wybryki jak dla mnie weszły do kanonu gatunku. Z resztą aktorów jest tak samo: Bloom nadal wywołuje obojętność, a Knightley irytację.


To, co razi jednak najbardziej, to klimat filmu, a raczej jego brak. Zniknęła cała wcześniejsza lekkość, umiejętne połączenie komedii i mrocznego filmu przygodowego. Miałem nawet uczucie, jakby reżyseria i scenariusz filmu trafiły w ręce zupełnie innych osób niż dotychczas.
Zamiast konsekwentnie budowanych wizerunków, na które składała się elegancja
i tajemniczość ( vide Davy Jones ), otrzymaliśmy smakołyki, takie jak: przebijanie twarzy mackami, lizanie mózgu czy ułamywanie palca u nogi. ?Na krańcu świata? jest zdecydowanie bardziej drastyczny niż poprzednicy, co nie wywoływałoby mojego sprzeciwu, gdybym pisał o innym filmie. Nie do tego się przyzwyczaiłem.


Ponadto, jak można mówić o jakimkolwiek napięciu, skoro zniknęła cała wspomniana wcześniej równowaga między elementami? Oglądamy decydującą bitwę, trwa walka na śmierć i życie, ciała są miażdżone i dziurawione, a bohaterowie, jakby nigdy nic, wesoło gawędzą i żartują. A gagi stoją czasami na bardzo niskim poziomie, jak np. w ujęciach zawarcia związku małżeńskiego na statku ? jak dla mnie, żałosność i kiczowatość tej sceny bije na głowę wszystko inne, co pokazano w filmie - nawet pompatyczną przemowę Elizabeth. Skoro już o pompatyczności mowa, należy wspomnieć o muzyce Hansa Zimmera, która tym razem mnie zawiodła. Pomysłowość i zróżnicowanie znane ze ?Skrzyni Umarlaka? ustąpiły miejsca decybelom. Ścieżka dźwiękowa wywołuje zmęczenie, pojawia się jedynie kilka nastrojowych motywów, z których większość pochodzi z części drugiej. Zresztą to nie wina kompozytora, gdyż nastrojowych scen jest bardzo mało, reszta to tzw. ?łubudu?.


Oczywiście nie wszystko jest tu na wskroś złe. Jest parę scen niezłych, kilka genialnych, jak np. prolog przedstawiający wieszanie piratów, czy spotkanie Jonesa z Tia Dalmą.
To jednak zdecydowanie za mało, zwłaszcza gdy spojrzy się na poprzeczkę, którą wzniosły dwie poprzednie części, a której ?Na krańcu świata? nawet nie musnęła.
Już teraz wiadomo, że film okaże się sukcesem kasowym, co może sprowokuje twórców do nakręcenia w przyszłości lepszej sagi czy choćby oddzielnego epizodu.
Mam też nadzieję, że twórcy postarają się bardziej, bo dla mnie ?Na krańcu świata? to pogrzebanie mitu, który przed kilkoma laty został wskrzeszony.