Gdyby nie końcówka w stylu "uratuj swoja dziewczynę" co zbliża ten filmw stronę "Uwierz w ducha" z Demi Moore i Patrickiem Swayze to... nawet nawet... W tym pomyśle (bliskie "Flatliners") jest potencjał - szczególnie w wątku z metamfetaminą. Bo nasuwa jakieś skojarzenia z narkotycznym działaniem śmierci, z uzależnieniem, z poczuciem siły, który daje jakiś artefakt, jakaś substnacja, jakiś rytuał (tak jest też z Suttonem), jest sporo klimatu - na początku. Ale potem - jeden z bohaterów szybko usunięty, dwóch pozostałych postawionych przeciwko sobie. Postacie ulegają spłaszczeniu - jeden zrozumie, że narkotyki są be! i że kocha, drugi nie będzie mógł się pogodzić, że nie jest kochany, więc zawlecze ukochaną do sali gimnastycznej. Prawie że komedioworomantyczna końcówka kładzie na łopatki nastrój, pomysł i cały film. Mechanizm trumny i tajemnica mocy smierci zostają zamienione na mechanizm pistoletu i triumf miłości nad złem. Można, czemu nie. Ale czemu aż tak banalnie? No i, z męskiego punktu widzenia, nie mogę uwierzyć, że można aż tak zakochać się w Julie :)