Coś pomiędzy kinem post-tarantinowskim, a komiksową historią o superbohaterach. Mówię poważnie! Obie konwencje wymieszane ze sobą świetnie tłumaczą naiwny scenariusz. Bo miałbym uwierzyć w legendę o węgierskim mafiozie i jego rodzinie? Bezlitosnego mordercę, którego zmieniła miłość? A może w zakończenie, przynoszące w kilka sekund tuzin niespodzianek? Byłoby trudno.
Tymczasem film jest z zamierzenia poematem o super przestępcach, z których każdy ma jakąś umiejętność (moc) i razem jednoczą się by walczyć z większym złem niż oni sami. Ich przeciwnikiem na samym końcu okazuje się być legendarny Keyser Soze, władca podziemia, którego twarzy nikt dotąd nie widział. Nie tylko opowieść jest tu komiksowa. Kadry zostały wykonane z olbrzymią dbałością o szczegóły. Przed każdą akcją bohaterowie muszę zmienić uczesanie, ubiór, stylówkę (okulary przeciwsłoneczne i papieros w ustach obowiązkowo). W scenach zbiorowych zawsze ustawiają się niczym do zdjęcia, prezentując z dumą broń. Gdy zabijają z ich oczu bije zimno, a umierając starają się upadać z gracją. Oczywiście te wszystkie absurdy są zamierzone i zazębiają się z niedorzecznościami wynikającymi z historii. Trudno się dziwić że powstało dzieło kultowe. Bryan Singer miał pomysł na wszystko, zaczynając od konwencji, poprzez narrację, aż po puentę.
To trzeba zobaczyć.