Nie spodziewałam się niczego dobrego. Zakładałam, że będzie tu pełno pompatycznych i na siłę męskich bohaterów i kilka kobiet w fartuszkach, które mówią słodkim głosikiem "och, John, kolacja stygnie", "och, John, Indianie!!!" (i w tym monecie mdleją).
A co mamy? Bardzo zgrabnie pokazany czas przebiegu całej historii, wychodzi do naturalnie. John'a Wayne'a, który ma ciekawą rolę i pokazuje coś więcej niż swój kaczy chód i prawość wypisaną na czole. Jest tu zacięty, bezwzględny, uparty jak osioł. Operowanie światłem (spójrzcie na to --> http://img161.imageshack.us/img161/8690/dfddddddkr2.jpg ), wrażenie, że przemierzamy razem z bohaterami Dziki Zachód wzdłuż i wszerz. I wisienka na torcie - Vera Miles. Interesująca kobieta postać w klasycznym westernie nie zdarza się często. A ona jest JAKAŚ, prawdziwa, z krwi i kości. Zalotna, kpiąca, odważna, a jednak kochająca. Warto zobaczyć scenę czytania na głos listu od Martina ;)
Jeśli mam się do czegoś przyczepić to: Indianie pokazani niezwykle płasko (no, ale nie oczekujmy cudów w 1956r.) i jedna ze scen końcowych (zbyt gładka, ale nie będę spoilerować).
9/10
Zgadzam się, że w niewielu westernach można znaleźć tak ciekawą postać kobiecą jak Vera Miles ;)
Indianie z pewnością są pokazani zbyt płasko, ale taka już jest konwencja tych klasycznych westernów: ktoś musi być pozytywnym bohaterem (postać Wayne'a mimo wielu wad jest jednak pozytywna), a ktoś musi być tym złym. Tak czy inaczej to znakomity film, a gdyby brać pod uwagę tylko walory wizualne to niemal arcydzieło!