Przed obejrzeniem "Powidoków" nie obiecywałem sobie zbyt wiele. O Władysławie Strzemińskim nigdy wcześniej nie słyszałem, a filmów z akcją osadzoną w głębokim PRL-u powstało w ostatnich latach sporo, w tym parę naprawdę znakomitych ("Różyczka", "Ida", 'Róża", "Generał Nil"). Po prostu nie wierzyłem, że sędziwy reżyser zdołał stworzyć coś porównywalnie dobrego. A jednak.
Podczas oglądanie filmu od początku byłem pod wrażeniem sugestywności, z jaką Wajda zorganizował tę podróż w czasie. Staranna scenografia, kostiumy, rekwizyty, to wszystko, w czym osiągnęli perfekcję Anglicy opowiadający o swojej przeszłości, znakomicie zagrało również w "Powidokach", za co brawa należą się samemu reżyserowi, jak też jego znakomitym współpracownikom. Drugi element, składający się na wartość filmu, to Bogusław Linda w roli Władysława Strzemińskiego. Człowieka kultury, świetnego wykładowcy i wrażliwego artysty, mającego przy tym odwagę szwoleżera. Oddanego sztuce, wiernego sobie, nie do złamania i nie do kupienia. Taka postawa imponuje w każdej epoce.
Perfidia PRL-owskiego aparatu władzy została pokazana w całej jego złowrogiej sile i perfidii. Miernoty u władzy z frazesami na ustach, wyznające bolszewicką zasadę, że "kto nie z nami, ten przeciwko nam". Straszą, grożą, ale też kuszą. "Powidoki" opowiadają wprawdzie o jednostkowej biografii osadzonej w określonej epoce, ale dzięki swojej artystycznej klasie, psychologicznej i historycznej prawdzie zyskują wymiar uniwersalny. W rezultacie film opisuje nie tylko dość odległą przeszłość, ale też teraźniejszość. Kapitalna jest scena z ministrem kultury o manierach czekisty. Dziś różnica jest taka, że podczas wystąpienia ministra (wiceministra) – bezczelnego chama uczestnicy spotkania mogą bezkarnie wyjść na znak protestu. Wtedy musieli zostać i klaskać.
Ale Strzemiński nie klaskał, chociaż dobrze znał cenę, jaką będzie musiał zapłacić. I płacił ją bez wahania. Trzeba przyznać, że "Powidoki" poruszają, ale nie wzruszają na siłę. Wajda nie pozwolił sobie na żadne tanie chwyty, chociaż scenariusz stwarzał wiele ku temu możliwości. Choćby wówczas, gdy umiera była żona malarza lub gdy jego córka przenosi się do domu dziecka. Grająca córkę Bronka Zamachowska spisała się całkiem dobrze, unikając debiutanckiej sztywności w grze (choć już nie w postsynchronach). Natomiast dopełniająca pierwszego planu Zofia Wichłacz w roli studentki Strzemińskiego Hanki bardziej jest i wygląda niż gra, w czym przypomina inną partnerkę Lindy, sprzed 20 lat, która również wybrała wczesny debiut filmowy zamiast szkoły aktorskiej.
"Powidoki" pozostawiają bardzo dobre wrażenie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę wiek i stan zdrowia reżysera. Narracja jest klarowna, prosta, niemal serialowa, ale nie rzutuje to negatywnie na klasę filmu. Podobnie przecież została zrealizowana znakomita "Ostatnia rodzina" Jana P. Matuszyńskiego, czy też "Pokłosie" Pasikowskiego. Jak widać, eksperyment formalny to w kinie bynajmniej nie warunek sine qua non wartościowego dzieła. A z takim niewatpliwie mamy do czynienia w tym przypadku. Oby każdy reżyser mógł pożegnać się ze swoją widownią tej klasy filmem.