Jestem rozdarta, bo jednocześnie chce się docenić Pfeiffer w kultowym odwzorowaniu Kobiety Kot (ta jej obsesja! i sekwencja powrotu do domu! Mhm!) oraz DeVito w roli Pingwina zaciągającego niemieckim ekspresjonizmem i (przynajmniej dla mnie) czarną komedią, ale z drugiej mimo szczerych chęci nie przemawia tu do mnie teatralność Burtona, mimo że zazwyczaj go uwielbiam (może jednak lepiej wychodzi mu kreowanie własnych światów, niż modelowanie już zastałych u odbiorcy konwencji?). Efekty są tu słabe i nie jestem pewna czy to kwestia zestarzenia się czy rysunkowej konwencji, która w tym wypadku mi nie siada. Panuje tu dziwne połączenie dziecinności obrazu, z jednak dorosłym humorem (wspaniałym swoją drogą!) i przekazem. Ale już najgorszy jest dla mnie sam Keaton w tytułowej roli Batmana! No po prostu go nie kupuję, jest za sztywny w ruchach i miękki w rysach (wizualnie) bym mogła go uznać za Mrocznego Rycerza. Atutem tego filmu są zdecydowanie czarne charaktery, którym wyżej wspomniana teatralność wychodzi na dobre, bo z istotą ich postaci się to po prostu nie gryzie. Oprócz wspomnianych już Catwoman i Pingwina, na plus jest także Max Shreck, do którego Walken pasuje jak ulał.