PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=111710}

Powrót do Garden State

Garden State
2004
7,2 36 tys. ocen
7,2 10 1 35530
7,0 24 krytyków
Powrót do Garden State
powrót do forum filmu Powrót do Garden State

W USA nazywany pokoleniowym fenomenem i – może trochę na wyrost, ale nie bezpodstawnie – „Absolwentem” XXI wieku (i nie chodzi tylko o to, że na ścieżce dźwiękowej pojawia się duet Simon i Garfunkel). Dla tamtejszej publiczności ciekawostką jest, że film powstał z potrzeby twórczej autora a nie jako element biznesplanu na rok 2004. W Europie zdarza się to ciągle nieco częściej, więc ten fenomen się pewnie u nas nie przyjmie, ale szkoda by było, gdy „Powrót do Garden State” przeszedł tak zupełnie bez echa, bo to naprawdę fajny (właśnie tak: fajny) film.

Andrew Largeman (Zach Braff, zarazem scenarzysta i reżyser) ma dwadzieścia kilka lat, z czego znaczą część przeżył w stanie lekkiego, ale za to nieustannego odjazdu, jaki zafundował mu troskliwy ojciec-psychiatra (trochę blado w tym filmie wypada Ian Holm). Od lat mieszka w LA, otarł się o karierę aktora, ale żyje z nędznej pracy w wietnamskiej restauracji. Z odrętwienia wyrywa go śmierć matki – wracając na pogrzeb do rodzinnego New Jersey, leniwego przedmieścia Nowego Jorku, nie zabiera ze sobą kilogramów swoich prochów. Jest trochę jak człowiek, który nagle odzyskał wzrok i uczy się kolorów. Wszystkie – nawet te brzydkie – są dla niego fascynujące i z przerażeniem odkrywa, że ojciec chciał go chronić przed tym, co brzydkie, smutne, ciężkie i trudne, a tak naprawdę odebrał mu możliwość oglądania tego, co piękne, radosne, ciekawe i przyjemne.

Przez kilka dni spędzonych w domu będzie więc unikał ojca, spotka za to dawnych znajomych, z których większość głównie zajmuje się niczym a w wolnych chwilach popala trawę. Pozna też Sam (Natalie Portman), dla której świat ma kolorów nawet za dużo i która próbuje nad tym zapanować uciekając w kłamstwa i konfabulacje (ale zawsze się przyznaje). Sam pomoże mu zorientować się w kolorach a w zamian znajdzie przy nim trochę spokoju. Minie kilka dni i Andrew będzie musiał zdecydować – czy wraca do LA, gdzie tak naprawdę nie czeka na niego nic, poza szafką prochów, czy zostanie i spróbuje nadrobić stracone lata? Czeka go pierwsza w życiu własna decyzja.

Fabuła prosta, ale narysowana tak, że ma się wrażenie oglądania albumu ze zdjęciami i słuchania historii opowiadanej przez kogoś znajomego, trochę jakby się było jednym z dawnych kumpli Largemana. W dodatku historia wpleciona jest w obrazek złożony z dowcipnych obserwacji współczesnej rzeczywistości amerykańskiej młodzieży, która okazuje się w sumie bardzo podobna do europejskiej. „Powrót do Garden State” jest w swojej nastrojowości, w tęsknotach, z których powstał i w przesłaniu bardzo bliski norweskim „Kumplom”: nawet jeśli życie bywa podłe, to trzeba je brać z całym tym bagażem, bo nic więcej nie mamy i nie komplikować go jeszcze bardziej. Tyleż banale, co dla naszego pokolenia czasem trudne do zrealizowania.

I taki jest ten film – banalny, jak życie i jak ono prawdziwy. Nie stara się być niczym więcej.

Nastrój buduje w nim przede wszystkim prosta muzyka, którą słychać jakby z radia czy z discmana bohaterów, a nie zza kamery oraz zdjęcia, które spokojnie, leniwie płyną (tylko raz trochę szaleją, w czasie imprezy, którą bohater obserwuje z kanapy i pod wpływem extasy; bardzo udany zabieg). Środki wyrazu, które nie próbują dopowiadać do obrazu więcej, niż trzeba, nic nie sugerują widzowi.

Prywatnie Zach Braff jest zaś moim mistrzem – wymyślił prosty i skuteczny sposób, żeby całować się z Natalie Portman i przy okazji zrobił fajny film.

Karol Kobos [roody102]