Takiego Bressona dostałem od tego dzieła.
Ujęcia bohaterów w ruchu od kostek do pasa. Panoramy zaczynające się od kostek przechodzące do twarzy zsynchronizowane z ruchem aktorów.
Ujęcia przedmiotów z góry – charakterystyczne zdjęcia stołów czy świetne plany ogólne, jedyne w swoim rodzaju.
Aktorzy to kukły, ale takie do serca przyłóż. Takie aktorstwo mnie fascynuje. Samo w sobie jest pełne tajemnicy i czegoś metafizycznego. Pod tymi wymalowanymi, wymodelowanymi grymasami kryje się jakaś prawda, jakieś uczucie.
Precyzyjny montaż. Ciach, trach. I gra rytm filmu niczym muzyka... te trzaski, pojedyncze naturalne dźwięki tworzą świetne tło.
Jak wymowna jest ta cisza. Tu najwięcej słów pada, gdy nikt nic nie mówi tylko gdzieś patrzy uciekając wzrokiem od drugiej osoby.
Scena z udziałem kościelnych organów. Te dźwięki wydobywane z tak potężnego instrumentu w połączeniu z twarzami pytających młodych ludzi. Miałem dreszcze.
Rozmowa w autobusie. To prawdopodobnie diabeł prowadzi ludzkość do upadku – i w tym momencie bah, stłuczka. Ile w tej Bressonowskiej dramaturgii jest matematyki!
Statyczna kamera i montaż wewnątrzujęciowy buduje senną atmosferą dającą czas do refleksji.
Końcówka rozkłada na łopatki.
ROBERT BRESSON WIELKIM REŻYSEREM BYŁ!
Kurcze...
Ja chyba zakochałem się jednak w innym Bressonie... Cały warsztat fajny, ale jednak te "statyczne" aktorstwo mnie zmęczyło. Momentami miałem ochotę krzyknąć "trochę więcej życia! to wasz przyjaciel!" ;p
Może na za dużo liczyłem. Jednak zdecydowanie bardziej mi się podobał Dziennik wiejskiego proboszcza i kolejno Mouchette.
Czuję się trochę, jakbym ten film tylko zaliczył...
Zawsze wstrząsają mnie foki tłuczone drągiem po głowie. Mimo, że bardzo chciałem żeby mnie zachwycił, ale nie zachwycił.
6+/10
Wkrótce obejrzę "film o ośle" ;p i też mam wielkie oczekiwania.
Bądź zdrów