Delphine to pisarka, która odniosła sukces. Nadszedł czas na napisanie kolejnej książki, niestety brak weny męczy ją i doprowadza do szaleństwa. Jakby tego było mało, ma na głowie masę obowiązków związaną z jej karierą. Ni stąd, ni zowąd pojawia się na jej drodze tajemnicza kobieta, która z czasem staje się jej współlokatorką, przyjaciółką i bratnią duszą, na którą zawsze może liczyć. Aktorki grające główne bohaterki poradziły sobie świetnie, chociaż nie oszukujmy się, Eva Green wypadła lepiej, miała w sobie to "coś", momentami była niczym prawdziwy demon na ekranie. Główna bohaterka niestety nie jest dla mnie wystarczająco wiarygodna, ale nie jest to oczywiście wina aktorki, a scenariusza. Choć film przewidywalny, wręcz boleśnie, miał w sobie nieco uroku. Przemówił do mnie poruszeniem problemu wielu pisarzy. Ten, kto piszę, ten wie, z jakimi trudami się to wiążę. Mamy tu momentami piękne ujęcia i grę świateł. Jest kilka takich minut, które wyglądają tak, jak wyciągnięto je z "Misery" tylko zamieniono aktorów. Pojawia się napięcie, ale jest ono jedynie chwilowe. Nie nudzi, ale również nie pochłania nas do granic możliwości. Relacja głównych bohaterek jest bardzo nienaturalna, nie podobało mi się to, budowano ją w oparciu o różne nietypowe sytuację i od początku można wyczuć, że coś jest nie tak. To taka kolejna wskazówka dla widza i prowadzenie go za rączkę. Ujęcia są piękne i klimatyczne, za to momenty przedstawiające pewne wizje strasznie kiczowate i odpychające. Druga połowa spodobała mi się bardziej, gdyby tak podkręcić to, co się w niej dzieje, prawdopodobnie film wypadłby lepiej. Dla mnie muzyka Alexandre'a Desplata fenomenalna. Całość przyzwoita, lecz zawodzi.