Mi się podobał. Film wchodzi w bardzo ciekawą relację ze swoim pierwowzorem i bardzo mi to przypadło do gustu. Bardzo mi się podobała dekonstrukcja postaci tej dziewczynki, Mattie. Podczas gdy w oryginale jej zapalczywa osobowość jest przedstawiona w bardzo pozytywnym świetle. Tutaj, oprócz tego, że rzeczywiście daje jej ona przewagę nad pozostałymi postaciami, tak jak w oryginale; czyni to z niej jednocześnie straszną Zołzę - co bardzo fajnie jest wyeksponowane w epilogu :).
Patrząc na obie produkcje pod kątem filmu pokoleniowego, Coenowie się rozliczają z nadziejami i celami pokolenia wyżu demograficznego. Oczekiwałem, że pojawi się taki film, a przynajmniej, przypuszczałem, że byłoby to bardzo fajne, gdyby coś takiego się pojawiło na ekranach kin. "Niech te stare pryki dostaną wreszcie klapsa za swój j****y egocentryzm!" :D
Podczas gdy zakończenie, choć słodko-gorzkie, w oryginale można wyczuć nadzieję na przyszłość, nowe pokolenie jest przedstawione, jako kompetentne do przejęcia przysłowiowej pałeczki i może sobie poradzić ze światem. Cogburn jest pochowany na rodzinnym cmentarzu Mattie, która nie zapomina o jego poświęceniu.
Tutaj, te kompetencje nie są wcale kwestionowane, ale to nasze nowe pokolenie zapomina o starszym. Cogburn kończy, jako cyrkowiec, a Mattie nie ma czasu go nawet odwiedzić przed jego śmiercią. Przypomina sobie o nim dopiero, kiedy jest trochę za późno, co jest znacznie bardziej przygnębiające od tego, co widzieliśmy w oryginale. To dodaje nam zupełnie nową warstwę do narracji.
Film eksploruje pewne konsekwencje, które były pominięte w oryginale. Jak dla mnie, to bardzo fajny dialog dwóch filmów, chociaż nie jestem fanem westernu i oglądałem je oba przede wszystkim dla tego, że bracia postanowili go nakręcić - do czego się przyznaję bez bicia. Jestem fanem braci i wszystko, czego się tykają, otaczam dużym zainteresowaniem :).