„Problemat profesora Czelawy” trwa niespełna godzinę. Jakkolwiek wydaje się, że jest to czas wystarczający do opowiedzenia mocno podszytej Freudem i rozważaniami na temat dwoistości ludzkiej natury, opowieści o dziwnym przypadku niejakiego profesora Czelawy. Historia, jakkolwiek interesująca i potencjalnie bardzo nośna oraz dostarczająca przy tym wielu psychoanalitycznych tropów interpretacji, zdaje się przez cały czas trzymać widza na dystans. Zdaje się, że to kwestia nie tyle samego pierwowzoru literackiego i opartego na nim scenariusza, lecz zastosowanej filmowej estetyki.
Widzowie, którym nijak łatwo nie przychodzi pokonanie barier kulturowych, które dzielą kino współczesne od tego sprzed 30 lat mogą film ten może sprawić pewne trudności. Ja również z początku nie pałałem do niego entuzjazmem. Już pierwsze sceny jednoznacznie dają nam do zrozumienia, że do czynienia będziemy mieć z mocno pretensjonalną – przynajmniej miejscami – nie tyle filmową, co raczej teatralną, siermięgą w kostiumie z okresu międzywojennego. To właśnie aktorstwo – mocno przerysowane, pełne egzaltacji i emfazy – charakterystyczne raczej dla okresu początkowego rozwoju kina, niestroniące od dramatycznych póz i patetycznych gestów może być, tym co odstraszy część widzów. Część też z pewnością rozbawi.
Jeśli jednak tego rodzaju mankamenty – ze współczesnego punktu widzenia - jednak nas nie zrażą, to „Problemat profesora Czelawy” można śmiało obejrzeć. Skromna realizacja – wyjąwszy historyczną stylizacją na okres międzywojnia – i ogólnie raczej minimalistyczna estetyka to w zasadzie atuty tego filmu. Gdy dodać do tego jeszcze nieco senny nastrój, szaro-burą scenerię i pewnego rodzaju – wynikającą ze wspomnianych cech aktorstwa – sztywność ekspresji, otrzymujemy, o dziwo, całkiem spójny obraz i estetykę, w której cała historia wypada dość przekonująco. Bynajmniej nie realistycznie – bo chyba nie o to chodziło twórcom – ale na tyle zgrabnie, że niezbędny element w postaci atmosfery grozy i tajemniczości, a także chwile napięcia pojawiają się wtedy, gdy powinny.
Oczywiście próby budowy suspensu i misternego sączenia nastroju grozy spowitej tajemniczością czasem przegrywają w starciu ze wspomnianym już siermiężnym wykonaniem. Emfaza, egzaltacja i pretensjonalne aktorstwo to jedno – taka to konwencja, więc można się z tym pogodzić lub nie – ale już sceny akcji, których sztuczność wręcz poraża i odpycha, muszą wywoływać efekt komizmu. Szkoda, ponieważ gdyby udało się uniknąć tego rodzaju niedopatrzeń, powodujących jednoznaczną śmieszność, film, choć skromny i jednak pochodzący z odległej kulturowej epoki dziejów kina, mógłby być całkiem niezłym dreszczowcem. Dreszczowcem podszytym mocno specyficzną – charakterystyczną dla XVIII wieku – mieszanką metody szkiełka i oka, ezoteryki i zamiłowania do okultyzmu. Tym bardziej, że opowiadanie Grabińskiego, które posłużyło za kanwę filmu Lecha i Sajkowa – pomijając już ewidentne nawiązanie do Stevensona – czerpiące z charakterystycznych dla XVIII i XIX wieku teorii dotyczących dualizmu ludzkiej natury, istoty dobra i zła, a także, jak się wydaje, z freudowskiej psychoanalizy - nawet dziś stanowi materiał na tyle plastyczny, że z łatwości można by nadać mu kształt adekwatny do współczesnych realiów.
„Problemat profesora Czelawy” to – z pewnymi zastrzeżeniami – produkcja w gruncie rzeczy interesująca, a poza tym w obliczu deficytu polskiej grozy jej wartość automatycznie wzrasta, toteż warto się z nią zapoznać. Być może pretensjonalny i anachroniczny styl, w jakim została zrealizowana to również element konwencji, która obliczona mogła być na ukazanie widzowi świata na tyle odrealnionego, że dzięki temu – paradoksalnie – opowiedziana historia mogłaby stać się bardziej autentyczna i przemawiająca do wyobraźni.