Rzetelnie zrobiony kolejny film z cyklu sądowych opowieści o walce dobra ze złem w powojennej historii USA. Film amerykańsko zero-jedynkowy, zły establishment Nixona kontra dobry ruch flower-power plus Black Panther.
I chociaż łatwo ulec pokusie prostych analogii do czasów współczesnych, to w gruncie rzeczy ich nie ma. To były inne czasy, inny kontekst, inne społeczeństwo.
Oczywiście można się silić na generalne porównania o złym prawodawstwie, wpływie rządu na sędziów i prokuratorów, itp, ale to nie jest film o tym. To nie jest również film o PiSie, ani protestach kobiet, gdyby ktoś miał wątpliwości.
Poza tym kompozycyjnie i dialogowo super poprawnie, lista zabitych w pierwszym akcie, zgodnie ze sztuka strzela w akcie ostatnim, dialogi są mini deklaracjami, postacie chociaż banalnie przewidywalne, grane są dobrze i przekonywająco.
Te ponad 2 godziny to troche za dużo, ale tak czy inaczej szkoda ze u nas nie kreci się chociażby i tak szkolnych filmów o tym jak się kształtuje społeczeństwo.
Skoro to nie jest film o "o złym prawodawstwie, wpływie rządu na sędziów i prokuratorów, itp" - to o czym?
Rzeczywiście, wyraziłem się niejasno. Bo to jest film o wymuszaniu określonych zachowań w imię takiej czy innej idei władzy. Ale przede wszystkim ten film jest dobrze zrobioną lekcją historii dojrzewania społecznego w Stanach. I tyle.
Natomiast chodziło mi o to, żeby nie wysnuwać z tego obrazu prostych analogii do sytuacji aktualnej.
Bo reżyser w żadnym wypadku nie brał pod uwagę sytuacji aktualnej, a poza tym kontekst, system, czasy i stopień świadomości są zupełnie inne