Dawno nie widziałem tak mocnego, oszczędnego a jednocześnie chwytającego za gardło filmu. Problematyka, którą łatwo można było zbanalizować i zrobić typowo amerykański melodramat ku pokrzepieniu serc - ze zwycięskimi w finale bohaterami głównymi, którzy się ściskają i żyją długo, szczęśliwie itd. itp. Całe szczęście, debiut reżyserki Robbinsa - świetnego aktora, który tu stanął "tylko" za kamerą - jest daleki od idealizowania i moralizowania, a bliski jest autentyzmowi. Dlatego tak mocno na mnie podziałał. Także dzięki rewealcyjnym kreacjom Sarandon (zasłużony Oscar) i Penna (nominacja do tej nagrody), którzy stworzyli być może swoje najlepsze role w karierach, a na pewno jedne z lepszych.
8/10.