Ludzkim losem rządzimy my sami, czy może niezależny od nas splot wydarzeń, który kreśli różne ścieżki naszego przeznaczenia? Podobne pytanie zadawał już na początku lat 80 Kieślowski w rewelacyjnym „Przypadku”. Prawie dwie dekady później Tykwer (już po premierze „Przypadkowej dziewczyny”, żeby była jasność) bawił się tą formą.
Peterowi Hewittowi swoją „Przypadkową dziewczyną” nie udało się ani jedno, ani drugie. On zawęził to w sztampową, choć dość oryginalną w formie, komedię romantyczną, która mimo wszystko meczy – zarówno narracja (w przeciwieństwie do pozostałych filmów, ta biegnie dwutorowo), jak i typowe romantyczne banialuki (tu kłamstwo, tam rozstanie, tam miłosny dylemat).
Swoją drogą ta cała szopka u Howitta i tak prowadzi donikąd, bo wniosek z tego taki, że „niezależnie jak bardzo dostajemy po tyłku i tak znajdziemy swoją miłość i szczęście”. Teza jak najbardziej pasująca do komedii romantycznej, która zaślepi co większych romantyków. Reszta może co najwyżej odczuć irytację.
Pomysłowe wykonanie nie zawsze wystarczy…
Moja ocena - 3/10