Film nawiązuje do serii ostatnich autoportretów Rembrandta, próby obiektywnego przedstawienia artysty, tam, gdzie forma i treść odnajdują siebie w doskonałej harmonii. Opowiada o sposobie patrzenia i ogromnym fenomenie tego malarza, który w tak niezwykły sposób wiedział jak wprowadzić tajemną równowagę do swoich kompozycji.
Krótko: film jest nudny nawet jak na standardy kina europejskiego. Piękne kadry umiejętnie nawiązują do holenderskiego malarstwa, jednak brak w nich treści. Przez większość seansu bohater snuje się po zakurzonym domu jakby nałykał się ritalinu. Okazjonalnie mruga z półcienia. Umiera mu żona - mrug. Eksmitują go...