W filmie przewija się oklepany konflikt "sztuczny, fałszywy świat kariery i interesów salonów vs prawdziwy, żywy świat ulicy". W końcowej scenie wydawca Marek, nie chce wpuścić żuli na wystawę, mówiąc, że ich miejsce jest tylko na zdjęciach. Główny bohater za to porzuca zgniły świat kariery, beztrosko ruszając na ulicę. No i teraz ciekawi mnie, czy reżyser nie strzelał gola do własnej bramki i wpuszczał praskich żuli za darmo na projekcję filmu. Czy nie traktował ich wyłącznie jako materiał na kliszę, zupełnie jak cyniczny Marek, wydawca. Raczej trzeba slumsy postrzegać wyłącznie przez pryzmat kadrowanych fotografi w "Dużym Formacie", żeby ją w jakikolwiek sposób idealizować. Film byłby banalny gdyby wszystko w nim trzymało się kupy, a tak to reżyser dokonał niemożliwego i stworzył żywy oksymoron: absurdalny banał.