UWAGA! - dla tych co filmu nie widzieli, ostrzegam, aby nie czytali, bo podaję szczegóły akcji, więc można sobie pominąć czytanie aż do obejrzenia filmu. Ciekawe, czy w ogóle ktoś będzie chciał czytać te wypociny.
Film zaczął się koszmarnie. Myślałem już o podarowaniu sobie tej pozycji. Główny bohater to ciężki przypadek braku logiki w myśleniu, niepewności w działaniu i braku elementarnej wiedzy o ludziach. To zresztą najsłabiej zagrana rola w całej tej opowieści. Dobra rada dla Marcina Kwaśnego: "jeśli piszesz scenariusz, to nie obsadzaj siebie w roli głównej, chyba, że chcesz, mówiąc kolokwialnie, "uwalić film"
albo masz się za Orsona Wellesa. W tym wypadku filmowi z pewnością to
zaszkodziło. Podam przykłady:
1. Nasz bohaterski fotograf zaczyna akcję na ekranie, dyskredytując ojca narzeczonej, z którą mieszka zdjęciem opublikowanym w prasie. Facetowi chyba już znudziła się kobieta i nie wiedział jak zakończyć znajomość. Tak oczywiście zostajemy wprowadzeni na Pragę, bo jak najszybciej wylądować w walącej się kamienicy? Obrazić ojca narzeczonej. Dalej jest jeszcze gorzej.
2. Na dzień dobry meble Marcina Wilczyńskiego zostają powitane kamieniem rzuconym przez chłopaka (12-latka), który po prostu wybiera go na swoją ofiarę i męczy przez połowę filmu. Dzieciak najpierw rozbija mu lustro w szafie, potem szybę w oknie, a na koniec kradnie aparat, a nasz bohater goni go z takim zapałem, aby go nie złapać, podczas pogoni przewraca wszystkich ludzi, których spotyka na drodze (o przepraszam - jak wpadł na przypakowanego dresa, to sam się przewrócił) i parę razy gubi dzieciaka, jakby się tamten pod ziemię zapadł. Mam wrażenie, że nasz bohater potrzebuje okularów o kilku dioptriach, ale napisał dla siebie rolę, w której zapomniał o "brylach". Pewnie się ich wstydził - w końcu prawdziwi bohaterowie nie noszą okularów, a poza fotograf-okularnik, któremu ma przyfasolić między oczy zazdrosny narzeczony grozi utratą wzroku.
3. Facet następnie spotyka dawnego znajomego, któremu odbił dziewczynę
(tak - tę samą, która go wykopała na bruk) i koleżka
najpierw chce go za to sprać po mordzie, ale potem mu dziękuje,
twierdzi, że to była dla niego przysługa i dobrze się stało.
Czy ktoś tutaj z widzów robi wariatów? Kto się nabierze na taki scenariusz? Film robi się sztuczny, irytujący i żenujący.
Gdy jednak bohater na dobre trafia na "rządzoną" przez meneli Pragę, nagle, prawie jak ręką odjął, ból oglądania mija. Trafiamy na tytułowy "rezerwat", w którym żyją ludzie wymagający opieki tak, jak żubry w Puszczy Białowieskiej. Oprócz "zabytkowej" kamienicy i zżytej społeczności, która kieruje się własnymi, ale jakże ludzkimi zasadami, nie mają nic, a grozi im eksmisja z powodu zachłannego właściciela, który po latach milczenia, upomina się o swoją własność.
Nasz Pan Pinokio zaś z drewnianego chłopca po różnych perypetiach
przechodzi metamorfozę i zdobywa miłość Hanki B. (naprawdę doskonała rola Sonii Bohosiewicz, która oprócz prezentowania swoich cielesnych wdzięków, potrafi zadziwić talentem aktorskim i wyczuciem klimatu).
Film jest bardzo nierówny i czujesz się jak na rajdzie Paryż-Dakar, ale w ostatecznym rozrachunku to niezły komedio-dramat, który warto zobaczyć chociażby dla praskich "hiciorów" śpiewanych przez miejscowych trubadurów. Piosenka grubego gitarzysty o kwiatach to prawdziwa "perełka".
Reżyser unika taniego sentymentalizmu i nie przeszkadza tu nawet
schematyczne spojrzenie na społeczne realia. Reżyser nie silił się
na uzyskanie głębi psychologicznej, aby uczynić film przystępnym
dla szerokiej publiczności i z tego zadania film wywiązuje się
bardzo dobrze. Sceny śmieszne stanowiące tło dla dość dramatycznych
wydarzeń oraz zgrabne przeskakiwanie pomiędzy wątkami szybko wciąga
w akcję i nie zostawia nas na koniec w poczuciu straconego czasu.
To nader sprawnie zrealizowany debiut. Razi wprawdzie naprawdę kiepski
montaż, ale doskonałe zdjęcia i dobra praca kamerzysty w pełni to
rekompensują. Może trochę nachalna jest ścieżka dźwiękowa, która
zbyt mocno sugeruje aktualny nastrój filmu, czego nie cierpię i jestem
na to wyczulony, ale przy debiucie można przymknąć na to oko.
W sumie nieźle nakreślona historia. Pijaczkowie przypominają wprawdzie trochę opinię publiczną jak w "Ranczo Wiklowyje" i zachowują się prawie
jak dżentelmeni, ale wścibska kioskarka, zaborczy i wybuchowy narzeczony
Hanki, były "pies", kamienicznik, redaktorek-karierowicz, czy dresiarze, to już naprawdę typowo polskie klimaty. Podoba mi się stwierdzenie, że
każdy może być kandydatem na dobrego fotografa, a bardziej od znajomości fachowego ustawienia aparatu, liczy się wrażliwość na ludzi,
wyczucie piękna i intuicja, która jak mawiał Einstein ważniejsza
bywa od wiedzy. Przypuszczam, że tworząc ten film reżyserowi zależało,
aby pokazać nam "bogaczom", że gdzieś w tym kraju są takie miejsca, gdzie nawet policja nie chce interweniować, a ludzkie tragedie są "chlebem powszednim".
Myślę, że ten film nie zasypie przepaści dzielącej "nieczułych, trochę plastikowych bogaczy", którzy wypisują na blogach nikomu niepotrzebne spostrzeżenia i "biedaków o dobrych sercach zepchniętych na margines konsumpcyjnego życia". Może jednak kilku widzów wyniesie coś z tego filmu i uwrażliwi ich to na krzywdę innych ludzi, którzy gdzieś niedaleko nas przeżywają własne dramaty i potrzebują pomocy. Nie każdy potrafi przejść przez życie "po trupach do celu" i dostosować się do brutalnych praw panujących w społeczeństwie, którego ofiarami padają ludzie wrażliwi.
W naszym technicznym, cyfrowym, wyjałowionym świecie jest coraz mniej miejsca dla ludzi o analogowej duszy, którzy umieją okazywać uczucia.
Reżyser zdaje się wierzyć, że filmem można coś jednak zmienić, a dobrem można zwyciężać zło. W końcu czym jesteśmy bez marzeń i paru złudzeń, które chcemy ochronić, aby móc odnaleźć drogę do szczęścia oraz miłości. Za te parę "cennych lekcji" należą się słowa uznania dla reżysera.
Wahałem się długo nad oceną i mój werdykt brzmi ostatecznie 6/10 (co u mnie zalicza film na ocenę dostateczną), choć do 7/10 (oceny dobrej) brakowało bardzo niewiele. Film choć nie od początku zyskuje z
każdą chwilą: jest potratowany trochę z przymrużeniem oka, z odpowiednim
dystansem, nie drażni szkolnym dydaktyzmem, a miejscami nawet zaskakuje uważnym spojrzeniem na niuanse życia. Zdarzenia natomiast zdają się tu płynąć innym, bocznym torem w zwolnionym, spokojniejszym tempie, które jest odmierzane nie sekundami, czy minutami, ale dniami i latami. To nostalgia za czasami, zwyczajami, rytmem życia, zawodami oraz ludźmi, którzy odchodzą lub odeszli. Dziś mogą je wskrzesić tylko wspomnienia, filmy takie, jak ten lub stare fotografie, które utrwaliły tamte chwile.
W "Rezerwacie" pada takie zdanie, które jest świetnym podsumowaniem
tego filmu. Wygłasza je Hanka, a brzmi mniej więcej tak:
"Aby coś zmienić w życiu, może nie trzeba wcale wyjeżdżać,
tylko, żeby w głowie tak coś wyjechało."
Polecam ludziom wrażliwym. Jest to film nieco w klimacie filmu
"Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego, choć moim zdaniem jest od niego
lepszy.