"Rio Bravo", owiany legendą western Howarda Hawks'a, jest jednym z tych filmów, którym trudno jest cokolwiek zarzucić. Wszystko jest tu idealnie zgrane i wyważone: precyzyjna fabuła łączy w sobie i napięcie, i humor, i wątek miłosny, i proponuje szereg bardzo wyrazistych, fascynujących postaci, każda z których zmaga się z mniejszymi lub większymi problemami. Opowiadana w tym filmie historia, po raz kolejny stykająca grupkę sprawiedliwych przeciw bandzie opryszków, jest dość banalna, może to i racja, jednak wyczucie Howarda Hawksa i znakomicie dobrani aktorzy sprawiają, że z uwagą śledzimy losy bohaterów i ich duchową przemianę. Szczególnie do gustu przypadła mi postać Dude'a, grana przez Deana Martina, a scenę jego metamorfozy (Dude siedzący z butelką i pustą szklanką przy stole, wpatrzeni weń Chance i Stumpy, a w tle "melodia śmierci") mógłbym oglądać w nieskończoność. Zresztą ów film obfituje w wiele znakomitych scen. Oczywiście też kibicowałem Johnowi Wayne'owi, żeby jego romansik z uroczą Feathers znalazł szczęśliwy finał.
I jeszcze do tego ten niesamowity klimat "starego kina", sprawia, że "Rio Bravo" jest dla mnie najlepszym westernem, spośród tych, które dotychczas obejrzałem. 10/10.