Pewien mędrzec rzekł kiedyś, że dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi. Ridley Scott za nic ma pokoleniowe aforyzmy – on uwielbia pluskać się w rzece, do której wchodził już nieraz. W przypadku Robina poszedł nawet o krok dalej – umył ręce w rzece, gdzie wielu moczyło swe tyłki…
Najbardziej szkoda mi, że śmiercią zszedł pierwotny pomysł wywrócenia fabuły do góry nogami i uczynienia banity wyjątkowo podłym charakterem. Zamiast tego mamy tylko zalążek świeżości – stworzenia swoistego „prequela” historii o której słyszeliśmy (celowo nie używam zwrotu „którą znamy”, jako, że spora część ludzi opiera pewnie tą znajomość na filmie z Costnerem).
Dalej jak zwykle – szlachetny, litujący się nad nieszczęściem bliźniego Robin (wyjątkowo sztucznie wyidealizowany Crowe), staje w szranki z wyjątkowo podłym, mordującym z uśmiechem na ustach zdrajcą (do obrzydzenia przerysowany Strong). A wszystko to zmierza do…tutaj mogę zaspoilerować wszystko, tylko po co? Finał tej historii będzie zapewne identyczny jaki sobie wyobraziliście w ciągu pierwszych 20 minut.
I tylko umoczone dziesiątki milionów dolarów w niezłe sceny batalistyczne przypomną wam fakt, że Scott jest fachowcem pierwszej klasy w tym co robi. Prawdziwych emocji tu brak…
Moja ocena - 4/10