Całość zaczyna się całkiem ciekawie, żeby nie spojlerować, jest sporo niezłych scen bitewnych, brudny i realistyczny pejzaż średniowiecza, oraz szalony Ryszard Lwie Serce, szarżujący samotnie gdzie tylko popadnie, śmiejący się z tego, że po raz kolejny uszedł z życiem. Oczywiście do czasu.
Z czasem wydarzenia stają się coraz mniej prawdopodobne. O ile na początku mi to nie przeszkadzało, bo wartka akcja, doza humoru i przygodowa konwencja jakoś wszystko usprawiedliwiały... z czasem zaczęło irytować.
Do tego dochodzą nielogiczne zachowania bohaterów. U Robina motyw przejścia na "dobrą stronę" jest zrealizowany bardzo słabo, nieprzekonująco. W "Gladiatorze" Scott uniknął moralno-ideologicznych frazesów, najważniejszy był motyw zemsty. Tam zemsta ciągnie się przez cały film - tutaj wszystko dzieje się nagle. Nie czuć u Crowe'a ani ideologii, ani nienawiści, ani więzi z bohaterami.
Romans z Lady Marion na początku przebiegał całkiem sprawnie, lekko i z dużym humorem. Nagle w ciagu kilku chwil główny bohater doznał olśnienia, z patriotycznych powodów musiał ją opuścić. I tak jak na początku błyskało jakieś uczucie (głównie ze strony Cate), przy pożegnaniu zupełnie z nich wyparowało. Jeszcze nigdy kwestia "Kocham Cię" nie była tak pozbawiona emocji.
Król Jan również zachowuje się nielogicznie. Kiedy angielska szlachta, doradca, matka czy narzeczona przekonują go do jakichś racji, on pozostaje bez żadnych argumentów i zaczyna przytakiwać. Po czym postępuje zupełnie na opak.
I nie widzę w tym żadnego sensu - aktor nie odegrał ani szaleństwa, ani chorej ambicji, żądzy władzy czy podparcia jakąś ideologią. Tylko irracjonalną głupotę, która nakazywała mu być czarnym charakterem za wszelką cenę.
Mieszanie konwencji dramatu, filmu przygodowego i komedii niezbyt wyszło reżyserowi.
W efekcie mamy sporo przesadzonych scen, niepasującego patosu, a część scen przekracza granicę kiczu.
Najgorszy jest chyba moment, gdy jeden z żołnierzy w oddziałach króla Jana (albo Robina, nie jest to do końca jasne) okazuje się być Lady Marion, która na bitwę z Francją zabrała ze sobą garstkę dzieci - sierot, które wcześniej okradały jej domostwo ze zboża.
Chwilę później, w czasie walki próbuje zemścić się na Godfreyu. Ponieważ dostaje baty, Robin biegnie z odsieczą. W czasie pojedynku cudem unika utonięcia i potrzaskania przez przepływające łodzie. Uciekającego w międzyczasie przeciwnika śmiertelnie rani celnym strzałem z łuku.
Wynosi nieprzytomną narzeczoną, na co angielskie wojska skandują jego imię, a król z zazdrości postanawia skazać go na banicję. Voila.
Na temat aktorstwa. Russel Crowe w roli Robina jest dla mnie mieszanką Maximusa i Bena Wade (3:10 do Yumy). Słabą i trochę bez wyrazu.
Fajnie zagrali Cate Blanchett i Mark Strong, mimo że pod koniec ich postacie ucierpiały przez głupkowaty scenariusz. Świetny był Max von Sydow.
Najjaśniejszym punktem był Król Ryszard zagrany przez Danny'ego Hustona, szkoda że przyszło mu zginąć tak wcześnie.
Muzyka bardzo dobra, chociaż nie dorównuje (arcy)dziełu Hansa Zimmera.
Film ma swoje plusy. Mógłbym nawet powiedzieć że "nie był taki zły". Ale moim zdaniem niespójność scenariusza (nieprawdopodobieństwo zdarzeń, nielogiczne zachowania bohaterów, natężenie kiczu i patosu) sprawia że całość jest mało emocjonująca, a film jest nieudany.
Spodziewałem się filmu nie dorastającego do pięt "Gladiatorowi", ale na przyzwoitym poziomie. Nieco się zawiodłem.