Napaliłem się na ten film. To w końcu Robin Hood. Ale coż to za Robin, który nie jest wychudzonym banitą, zasadzającym się w lesie z wesołą kompanią? Russella uwielbiam, ale jest za stary, a to dopiero swoisty prolog...
Cate Blanchett wygląda świetnie, pasują do niej takie klimaty i nie rozumiem tych wszystkich hejtów lecących w jej stronę.
Całokształt jednak odrzuca. Przede wszystkim - Ryszard Lwie Serce nie żyje. Jak więc Robin ma walczyć w jego imieniu, by wrócił na tron? Sprawa dzieciństwa też została wymyślona jakby na poczekaniu. Tak samo jak większość scen tu. I co z tym idiotycznym zoomem na twarze poszczególnych postaci? Historia opowiadana po łebkach, aktorzy podobni do siebie, akcja Robin-Marion zbyt... radosna? Przyjeżdża koleś, który obwieszcza śmierć jej męża. Te pół minuty byłą smutna.
Sydow, Addy czy Macfadyen - przyjemnie się ich oglądało. Ale prawda jest taka, że gdyby odebrać tych lepszych aktorów - wyszedłby kolejny gniot.