To słowa matki w filmie. Kochają go miliony ludzi. Ja osobiście kocham za conajmniej 5 albumów z lat 70 - kiedy „żył w muzyce”. „Capitan Fantastic” to arcydzieło na miarę „Białego albumu” no ale nie o muzyce...
Film dobry, ale prze muzykę EJ i fajnego aktora można się pokusić na 8 (z 10)
Od "Empty Sky" (1969) do "Blue Moves" (1976) to było to. Przesłuchałam (a przynajmniej tak mi się wydaje) wszystkie albumy Eltona od czasu kiedy obejrzałam film po raz pierwszy. "A Single Man" (1978) nie jest jeszcze taka zła, ale "Victim of Love" (1979) to była jedna wielka pomyłka. Od tego czasu słychać spadek jakości. Nie twierdzę, że wszystkie późniejsze albumy były kompletnie złe bo nawet te miały swoje "perełki". Weźmy np. "Elton's Song" z "The Fox" (1981), "Princess" z "Jump Up!" (1982) , czy choćby album "Sleeping With The Past" (1989), który ku mojemu własnemu zdziwieniu bardzo przypadł mi do gustu. Poza tym o wiele bardziej podoba mi się barwa głosu Eltona przed operacją. Early Elton John is my cup of tea Elton, music-wise obviously ;) PS. Gdyby ktoś kto zastanawia się dlaczego "Candle in the Wind" została pominięta w "Rocketmanie" tutaj zaglądnął. Czytałam, że Elton zaśpiewał ją po raz ostatni na pogrzebie księżnej Diany i od tego czasu zarzekł się, że już nigdy więcej jej nie zaśpiewa chyba, że poproszą go o to książęta. Sądzę, że gdyby znalazł się choćby jej fragment w filmie było by to pewnego rodzaju złamanie przysięgi. Jakby nie patrząc w filmie zostało pominiętych nie tylko mnóstwo innych znaczących utworów i cała masa innych wątków z życia tego artysty.
Fajnie RadAvoy, że nie atakujesz tutaj - rzeczowo można pomówić (9/10 odpowiedzi to bezpardonowy atak i nie wiadomo dlaczego, jakby ktoś nie mógł opowiedzieć swoich spostrzeżeń/ odczuć po oglądniętym filmie).
"Blue Moves" z 76 to ten podwójny album - moim zdaniem tutaj jest kilka perełek jednak cały album jest już nużący - EJ zmęczony współpracą z Bernim Taupinem.
Jak dla mnie najlepszy utwór EJ w ogóle to "Tower Of Babel" z Capitan Fantastic.... - ten album zresztą jest szczytem możliwości naszego bohatera (sam tak mówił w wywiadach i tak jest). Nie można przejść obojętnie koło fantastycznych albumów/ arcydzieł "Tumbleweed Connection", "Madman Across the Water" (jak dla mnie właśnie tutaj "Tiny Dancer" jest tą perełką chyba na równi z "Tower Of Babel"), potem faktycznie arcydzieło: "Honky Chateau"z 72 i oczywiście "Goodbye Yellow...". EJ, jak w filmie widać po trudach życia wrócił świetnym albumem "Too Low for Zero" w 1983 roku a potem - tak jak u innych wielkich artystów niestety było już tylko gorzej. Ale i tak 5 minut EJ było dosyć długaśne, stworzył dużo wspaniałych rzeczy.
A jeszcze "Candle in the Wind" - ten utwór dala Diany to nie do końca chyba jest tak jak mówisz? Berni Taupin całkowicie zmienił tekst w "piosence dla Diany", a w oryginale (pierwszy tekst) EJ śpiewał chyba jeszcze? No nie wiem do końca tego, nie widziałem żadnego koncertu EJ.
Co do innych wątków w filmie - ja osobiście wolę takie opowieści, kiedy wycina się pewien etap (najczęściej najbardziej znaczący) o artyście/ osobowości, robi się to dosyć dogłębnie/ właśnie fajnie wychodzi. Filmy, które mają opowiedzieć kogoś całe życie najczęściej są nużące, proste w konstrukcji, do niczego, np. obrazy o JPII?
Każdy ma prawo do własnej opinii, a forum jest po to by wymieniać się swoimi spostrzeżeniami ;)
Jeśli chodzi o "Blue Moves" to moim zdaniem już po tym albumie słychać nieco zmianę kierunku artystycznego. To całkiem normalne, że Elton chciał się rozwijać muzycznie, dlatego próbował różnych zabiegów (z różnym skutkiem). Dla mnie "Leather Jackets" (1986) jest męczącym albumem. Zabierałam się do niego trzy razy aż w końcu za tym ostatnim dobrnęłam do końca. To, że Elton jest uznawany za ikonę muzyki Teraz po głębszym zapoznaniu się z jego muzyką rozumiem dlaczego uznawany jest za jedną z ikon muzyki. "Tubleweed Connection" i "Love Song" - piękna, choć autorem słów nie jest w tym przypadku Bernie Taupin. "Madman Across The Water" i "Tiny Dancer" - uwielbiam obydwie wersje tego utworu - oryginalną i filmową. Tego typu ballady z pięknymi słowami i urzekającą aranżacją + lekki i przyjemny głos młodego Eltona to lubię ;) "First Episode at Hienton" z albumu "Elton John" (1970), "Sitxy Years On" jest niesamowicie niepokojąca ale piękna. Do "Too Low for Zero" muszę jeszcze wrócić bo na razie nie potrafię określić, czy album podoba mi się jako całość. "The One" z 1992 jest całkiem przyjemny. Wracając do "Candle in the Wind" owszem Bernie na prośbę Eltona zmienił słowa i od śmierci Diany nie śpiewał już chyba zarówno tej jak i wersji z "Goodbye Yellow Brick Road". Nie będę się sprzeczać w tej kwestii bo sama tego dokładnie nie wiem. Gdzieś tak czytałam, może ktoś kto jest fanem Eltona będzie w stanie to wyjaśnić. A co z "Empty Garden (Hey, hey Johhny)"? Czy Elton miał ją często w repertuarze po śmierci Johna Lennona? Co do filmu - oczywiście coś musieli wybrać, z czegoś zrezygnować. Nieważne co by "dołożyli", a co wycięli zawsze komuś by to nie pasowało i czułby niedosyt. Powiedziałabym, że film i tak zrobił swoje - prawdziwy fan wie dokładnie co i jak było po kolei, a ten, któremu się spodobała opowiedziana historia może sam zgłębiać temat jeśli poczuje taką potrzebę. (Moja siostra podsumowała moje zgłębianie wiedzy jednym pytaniem - jak to możliwe, że po obejrzeniu filmu zaczęłaś się interesować starym dziadem?) Szkoda tylko, że zapomniała o tym, że ów "stary dziad" kiedyś też był "piękny, młody" i do tego zdolny ;)
Zapomnieliśmy chyba że to forum o filmach:)
Fajnie jednak było porozmawiać otym niesamowitym artyście.
Jak najbardziej, fajnie było podzielić się swoimi spostrzeżeniami ;) Przepraszam za błędy w pisowni powyżej. Nie zwróciłam na nie uwagi poprzednio ^^ Nawiązując jeszcze do filmu, żeby całkowicie nie było off topic. Podobno w dodatkach ma się znaleźć scena ukazująca pierwszą próbę samobójczą Eltona. Ciekawa jestem jak została przedstawiona, czy np. zamiast dramatycznie, nie wyszło komicznie? Poczekamy, zobaczymy ;)
Interesować ,,starym dziadem'' - co za określenie kompletnie spłycające, kim jest dany znaczący artysta. Jakby tylko był, bo jest stary dziad. Artysta, bez którego nie wiem, jakby wyglądała muzyka rozrywkowa, zwłaszcza lata 70. Wiele przebojów, ważne płyty. Kto nie zna tych trzech hitów wciąż granych w polskim radiu? A jeszcze ma z 20 nawet. Płyt chyba też tyle nagrał. Jeden z największych w muzyce rock, popu. Dla mnie to jest normalne zainteresowanie. To tak jakby tylko interesować się tylko czymś czy kimś na czasie. Chyba nie o to chodzi w muzyce. Nie lubię czegoś takiego i drażni mnie. Rolling Stonesi czy inne stare dziady jakoś nagrywają do dziś i są nadal zadziwiająco dobrzy. Ponadczasowi artyści, jak i ich muzyka. Film bardzo mi się podobał. Mogę go oglądać po kilka razy, chociaż nie wiem, czy opierać się na nim, żeby być przykładem ogólnej biografii Eltona Johna. Bardzo dobre aktorstwo, znakomity Taron, utalentowany, do tego te bajkowe elementy, wstawki musicalu, sceny niektóre poruszające. Poza tym sam uwielbiam jego muzykę i ciekawy jest. Nagrał tyle tego, że ,,życia nie starczy''. =D Płyty Honky Cat, Don't Shoot..., Goodbye Yellow Brick Road, Captain Fantastic są fascynujące. Co prawda pod koniec lat 70. i częściowo w latach 80. (od płyty Ice on Fire po jakieś Leather Jackets - tego chyba nie posłucham.) coraz słabiej, ale zawsze można wybrać i znaleźć coś dla siebie. Interesujący jest ten jego rozwój kariery. Dobre też są płyty The One czy Made in England. Nawet ciekawsze niż ten rozsławiony album ,,Król Lew'' z Hansem Zimmerem z wiadomym przebojem na czele. Być może ja też takim starym dziadem nie powinienem interesować się w młodym wieku. Ja w ogóle lubię muzykę z tamtych czasów. Spotykałem się nawet z podobnymi spostrzeżeniami. Staram się to mieć gdzieś, bo nie będę udawać, że coś mi się podoba.
,,A co z "Empty Garden (Hey, hey Johhny)"? Czy Elton miał ją często w repertuarze po śmierci Johna Lennona?'' - nie wiem, ale piękny jest ten utwór. Taki melancholijny.
,, "Elton's Song" z "The Fox" (1981), "Princess" z "Jump Up!" (1982) , czy choćby album "Sleeping With The Past" (1989), który ku mojemu własnemu zdziwieniu bardzo przypadł mi do gustu'' - uwielbiam ten album. W ogóle lata 80-te uwielbiam, ale jednak zdarzają się słabsze rzeczy. Choćby właśnie u Eltona Johna. Tamte utwory chętnie posłucham. Stale w jego muzyce odkrywam coś nowego, kiedy po niego sięgam. Należy do jednych z moich ulubionych wykonawców w czołówce. Imponuje mnie jego gra na fortepianie i melodie. Trochę jak u Billy'ego Joela.
Coś trudno mi się tu pisze i przeszkadzają mi już te akapity.