Zarazem wypatrywałem tego filmu, z ogromną nadzieją wyczekując premiery, jak i obawiałem się tego co z niego wyniknie. To podręcznikowy przykład historii, która ma ekscytujący pomysł wyjściowy z miejsca kupujący widza już na etapie zwiastuna, ale gdy przychodzi do rozwinięcia go i zakończenia w zadowalający sposób, rozpoczynają się schody. Od razu przypomina mi się podobne pod wieloma względami „Stranger Than Fiction”, które miało na tyle błyskotliwie zabawną pierwszą połowę, że pomimo nieco rozczarowującego finałowego aktu i niechęci do Willa Ferrella, obejrzałem dwukrotnie. W przypadku „Ruby Sparks” o rozczarowaniu nie ma mowy. Młoda scenarzystka (czyli aktorka wcielająca się w Ruby, prawdziwa Zosia-Samosia, nie mogła upolować ciekawej roli, więc sama ją sobie napisała) sprawnie poradziła sobie z rozwinięciem ciekawego pomysłu, który w naturalny, niewymuszony sposób, podążył w kierunku komedii-romantycznej, następnie skręcając w stronę głębszych refleksji nad naturalną chęcią modyfikowania innych ludzi względem własnych potrzeb, zahaczając po drodze o mroczniejsze momenty, pokazujące co może wyjść z człowieka, gdy odkryje jaką ma kontrolę nad życiem innej osoby. Całość nie jest idealna, film nie odbija zbyt daleko od bezpiecznych stref kina dla widza masowego, ale to nieważne, bo historia z klasą, humorem, ale i przenikliwością porusza ciekawe zagadnienia na temat ludzkiej natury.