To nie jest jeden z tych kiepskich, b czy c-klasowych westernów z niskim budżetem, które serwuje chociażby Brian Skiba. To rzetelny, sensowny, zrealizowany z pasją i pomysłem film.

Tylko trochę za dużo w nim upchnięto. Travis Fimmel to aktor, którego uwielbiam, ale tutaj znów dano mu rolę Ragnara z ostatniego sezonu, czyli duchownie natchnionego gościa, przekonanego o swojej wielkości, ale przede wszystkim jego postać jest tak zbędna i tak niepotrzebna, że szkoda słów.

Film trwa dobre ponad 2 godziny, a gdyby był pół godziny krótszy to wszystkim by było lepiej. Tak samo wątek z indianami dano na koniec i do niczego on nie prowadzi, nic nie zmienia.

A w tym wszystkim ginie rozwój postaci tego chłopaka młodego i jego relacji z dziadkiem. W ogóle dzieciak, co gra Lucasa, to jest kiepski, naprawdę kiepski, ma jeden tryb obrażonej ciapy. Hailee Stainfield z "True Grit" była gdzieś z 5 klas lepsza.

Ale Alec Baldwin jest wielki. Pasuje idealnie do westernu, szkoda że w czymś lepszym go nie obsadzono, ale może tak jak Stephen Dorff i on kiedyś dostanie szansę zagrać w czymś naprawdę zacnym. Świetny aktor.

Sam film mocno w stylu "Nowin ze świata". Bardziej dramat obyczajowy, zabrakło nieco refleksji nad światem, dorastaniem i sprawiedliwością, a strzelaniny są rzadkie i chaotyczne, więc lepiej jest bez nich. Ale i tak w sumie warto obejrzeć.