z cyklu rozkręćcie aparaty słuchowe na full, połknijcie geriavit pharmaton w kapsułce, popijcie sake, zamknijcie oczy, skoncentrujcie się na oddechu i słuchajcie co wam powiem: a może by tak założyć własny gang osiedlowy i przepędzić tych gówniarzy z branży rowerowej?
czyli skośnookie kitajce kicające z katanami na wojennej ścieżce, znaczy łące, takie trochę Gran Torino w wersji ichniejszej, tak mniej więcej - bardzo luźne skojarzenie - no bo tak: rodzina słuchać nie chce, zdrowia brakuje, mordobitki brakuje, starej wersji siebie brakuje, ale zapału i energii nie brakuje, po coś jednak były te zaprzeszłe tatuaże..
nadto skojarzenie takie nasuwa się samo przez się, poniósł clint japońską flagę razy kilka ponieśli i clinta, bo tak jak clintuś wyświadczał japończykom przysługę przyjmując ich punkt widzenia w swym dyptyku o drugiej wojnie, tak i japończyki wreszcie wyświadczyły mu przysługę tworząc nieoficjalny rimejk gran torino, przepisując szron na głowie i nie to zdrowie na ichniejszą modłę, miksując siedmiu samurajów i brudnego harry'ego albo trzynastu roninów i walta kowalskiego z kabaretem starszych panów.. to bodaj najzabawniejszy film kitano od czasu swoistego hołdu dla wczesnego woody'ego w jego Getting Any z '95..