W życiu bym się nie spodziewał tak lekkiego filmu w neorealizmie. Niby to wszystko ciężkie, poważne, podszyte grubo nicią religii i polityki - ale jednocześnie jakie fajne!
Jest tu kilka wątków przeplatających się w iście Altmanowski sposób: m.in. kobieta oddająca jedno z 6 swoich dzieci do "przechowania" amerykanom; chłop odkrywający zdradę swojej żony, mężczyzna uganiający się za kobietami - im wszystkim nad głową drze się Bóg i ogłasza Sąd Ostateczny (nawet dokładną godzinę podaje). Widz obserwuje jak ci wszyscy ludzie się zachowują w obliczu zbliżającego się zbawienia ("Sąd Ostateczny? To jakiś film?" itd).
A scena samego sądu? Oczywiście nie zdradzę, ale powiem jedno: tak wyluzowanego Boga w kinie jeszcze nie było!
No i ta scena, gdy wszyscy srają ze strachu a w kącie młoda para tańczy jak gdyby nigdy nic. Ech...
Faktycznie zakręcony obraz, ale trzeba przyznać, że reżyser kapitalnie się bawił konwencjami filmowymi np. przez moment nawet się wydawało, że film przeobrazi się w musical, aby po chwili ponownie wrócić do groteski.
Co do samego momentu sądu ostatecznego to nie powstydziliby się tej części filmu sami kabareciarze od Monty Pythona. ;)