Salt and Fire to właściwie dość nudna, pretekstowa historia, przetykana pięknymi ujęciami natury (Herzogowi-dokumentaliście wyraźnie służy używanie kamer podczepionych pod latające drony) oraz naprawdę dziwacznymi momentami, stawiającymi pod znakiem zapytania rzeczywistą wartość filmu. W ostatnich minutach "Salt and Fire" przybiera tak absurdalny charakter, ze trudno myśleć o nim inaczej, niż jako o niepoważnym żarcie Herzoga, który z kaprysu wcisnął astrofizyka Lawrenca Kraussa na fotel inwalidzki i dał mu do ręki karabin maszynowy i butelkę szampana.
Brak tu również ciekawych bohaterów, za którymi skoczylibyśmy w oślepiającą biel słonej pustyni. O ile postać profesor Laury ma w sobie jakiś potencjał, o tyle strojący groźne miny Michael Shannon nie jest nawet w połowie tak intrygujący jak w "My son, my son...". Postać skruszonego prezesa wielkiej korporacji wynajmującego ARMIĘ komandosów do porwania trójki wymoczkowatych naukowców specjalnie nie przekonuje. O roli Gela Garcii Bernala nawet nie wspomnę, ponieważ w żenujący sposób wypada z tej rozpędzonej ciuchci mniej więcej po 20 minutach.
Werner Herzog był niegdyś moją wielką kinową miłością, i mimo że ciągle z uwagą śledzę kolejne jego filmy, przyznać muszę, że ten stary niedźwiedź ma już coraz mniej do zaoferowania. Cuda natury ilustrowane podniosłym, gardłowym śpiewem to chyba jednak za mało.