Jeszcze jeden gang motocyklowy wzorowany na legendarnych Hell's Angels przemierza kalifornijskie pustkowia rabując i gwałcąc...
Biker movie, raczej średni. Fabuła nie należy do skomplikowanych, scenariusz konfrontuje postać weterana z Wietnamu ze zgrają zdradzających oznaki zezwierzęcenia motocyklistów. Jedno oddać trzeba: tytuł nie kłamie, członkowie tytułowego gatunku, to w istocie diabły wcielone. Prym wiedzie przywódca, skrajny przypadek socjopaty, sugestywnie odtwarzany przez Russa Tamblyna (w zasadzie jedyna znośna kreacja w całym filmie). Przy jego wyczynach, zła sława wspomnianych na wstępie "Aniołów" blaknie. Razi niestety kiepski poziom wykonania, niski budżet rzuca się w oczy, braknie napięcia, postaci są nieciekawe, a na pierwszy plan wysuwają się realizacyjne niedostatki. Z drugiej strony, czegóż ja się czepiam, przecież to tylko jeszcze jeden "exploitation flick", jakich w latach 60. mieliśmy od groma. W ramach nurtu powstało wszak mnóstwo znacznie gorszych filmów, na ich tle obraz Adamsona plasuje się nawet całkiem wysoko. Jest seks, jest przemoc, są niezamierzone akcenty humorystyczne - czyli wszystko na swoim miejscu.
Okazuje się, że jednak nie tak typowy, bo powstanie tego dzieła zostanie odnotowane w najnowszym filmie Tarantino. Dlaczego? Ano film powstawał na słynnym ranchu, gdzie w tym samym czasie przebywała demoniczna rodzina Mensona. W tle przemykają jakiś członkowie słynnej sekty. Za zdjęcia częściowo odpowiada Gary Graver, protegowany wielkiego Orsona Wellesa, który skończył robiąc filmy pornograficzne, skądinąd o całkiem niezłej jakości, zwłaszcza te wczesne.