W książkowym pierwowzorze zawsze mi czegoś brakowało jeśli chodzi o ostateczną rozgrywkę pomiędzy Sherlockiem a Moriartym. Sir Arthur Conan Doyle przedstawia Moriarty'ego Watsonowi i nam za pośrednictwem relacji Holmesa jako super geniusza zbrodni, który snuje swoją sieć po całej Europie, sam będąc nieuchwytnym. Potem Holmes zabiera Watsona (i nas) w krótką podróż, która znajduje swój finał w Szwajcarii. O samych posunięciach Holmesa wiemy niewiele ponadto, że zastawił na profesora jakąś pułapkę.
W filmie Ritchiego naprawdę jesteśmy świadkami gry dwóch geniuszy. Fantastycznie było zobaczyć potknięcie Holmesa - zamach w Paryżu, i jego ostateczny triumf. Rozgrywka szachowa, a później sekwencja walki, w której już słyszymy dedukcję nie tylko Sherlocka, ale i Moriarty'ego to mistrzostwo i mój ulubiony moment w filmie, wraz z pojawieniem się Watsona, który obserwuje jak jego przyjaciel spada w śmiertelną przepaść. Mogłabym się troszkę czepnąć, że brakowało mi tego, jak Moriarty po dżentelmeńsku poczekał i pozwolil napisać Sherlockowi pożegnalny list do Watsona, ale przy takiej fabule jaka była w filmie byłoby to antyklimatyczne i przerywało akcję w kulminacyjnym momencie. A tak siedziałam cały czas jak na szpilkach.
Obsada oczywiście nie zawiodła, od genialnych Downeya i Lawa do Stephena Frya, a Jared Harris był ich godnym przeciwnikiem. Fantastycznie było choć przez chwilę zobaczyć Inspektora Lestrade'a i Clarkiego. Noomi Rapace, co do roli której miałam mieszane uczucia przed premierą, była raczej nieinwazyjna, co wyszło filmowi na plus. Na szczęscie nie pokazali żadnego romansu i pocałunków Holmesa z Sim, które widzieliśmy w zwiastunach. Być może wycięli je po pokazach testowych, bo nie sądzę, by taki wątek spodobał się widzom. Być może postawili na trochę bardziej nostalgiczny nastrój Holmesa i ból po śmierci Adler, której mogłoby być więcej. Lubię jej postać i łudzę się, że jakoś przeżyła. ;)
Niekwestionowaną zaletą filmu jest humor, którego było znacznie więcej niż pierwszej części, pewnie dlatego by, złagodzić troche napięcie odczuwalne nieprzerwanie od samego początku. Film, przynajmniej dla mnie, jest taki słodko-gorzki. Czasem robzawia do łez, a czasem chwyta za serce. Kolejną zaletą jest muzyka, znany widzom pierwszego filmu temat muzyczny i jego wariacje podtrzymywały klimat jedynki, zagęszczając czasem atmosferę.
Reasumując, Grę Cieni uważam za godną kontynuację pierwszego filmu i "remake" opowiadania źródłowego. Jedyne co bym zmieniła to wyrzuciła parę końcowych minut po symbolicznym pogrzebie Holmesa. Wolałabym, by cały świat łącznie z Watsonem uważał go za zmarłego, oprócz widzów, którzy dostali by subtelna sugestię, że żyje i robi coś tajnego, co będzie wyjaśnione w trzecim filmie... który mam nadzieję, że powstanie. :) Trudno mi jednak sobie wyobrazić, co przebiłoby pojedynek Holmesa z Moriartym...