Podobnie zresztą jak "W pogoni za szczęściem". Ale pierwszy film Muccino-Smith był przynajmniej opowieścią o sile ludzkiego charakteru, miłości ojca do dziecka, która napędza jego czyny. Może temat oklepany i przerabiany przez Hollywood milion razy, ale w dobrych rękach wciąż działa. Natomiast "Siedem dusz" to ckliwa historia usiłująca pozować na dramat o ludzkim cierpieniu.
Według mnie niepotrzebne były tak rozbudowane retrospekcje z wypadku Bena/Tima przewijające się przez cały film. No kto tak szczerze nie domyślał się, jaki jest powód działań głównego bohatera. Te sceny są jak trailer zdradzający zbyt wiele szczegółów. Tym bardziej tandetna wydaje się "scena-klucz" na końcu filmu, która ma niby wszystko wyjaśniać. Wszystko zostało już wyjaśnione.
Przez większość filmu Ben jest bezgranicznie gloryfikowany. Wiemy, że pomaga bezinteresownie obcym ludziom. Wiemy, że stracił ukochaną osobę w wypadku samochodowym, który ranajprawdopodobniej sam spowodował. Wniosek: to cierpiący człowiek, którego celem życia stała się pokuta. Tyle. Bo i po co wiedzieć więcej? Wzruszająca historia więcej nie potrzebuje. A mimo wszystko ma się nieodparte wrażenie, że reżyser próbuje powiedzieć coś więcej. I jak czytam komentarze, to chyba wiele osób odniosło takie wrażenie. Ale czy faktycznie? Co jest takiego głębokiego w tym filmie? Być może niema nic, tylko twórcy uznali, że kilka poważnie wyglądających scen doda filmowi powagi (dwie sceny, kiedy Ben jest zły na siebie; raz rzuca krzesłem, potem wrzeszczy w samochodzie). Jeśli się mylę, to lepiej, bo film nie jest przynajmniej fałszywy. Ale w takim razie jest nachalnie ckliwy. Przy natłoku scen pełnych cierpienia, bądź miłosierdzia, bądź obu naraz, trochę mnie mdli. Ten film robi największe wrażenie, kiedy właśnie nie stara się krzyczeć: "Cierpię! Pomagam! Umieram!". Na przykład scena oddawania szpiku. Obyło się bez patosu. A przekaz był oczywisty: facet widzi cierpiące dziecko i już w następnej scenie mu pomaga. To mówi o nim wszystko. Niestety ten film ciągnie tak bez przerwy, a najczęściej robi to w efekciarski sposób.
I żeby nie było, nie mam nic przeciwko "wyciskaczom łez". Kiedy są dobre, odrobina ckliwości mi nie przeszkadza.