Gdzieś. John Marco, topowy aktor hollywoodzki, którego gra rewelacyjnie Stephen Dorff, żyje z dnia na dzień, życiem motyla, bez zobowiązań. Jego atrybutem jest czarne ferrari, atutem zniewalający urok, który przyciąga kolejne piękności niczym ćmy. Film Sofii Coppoli pokazuje Johna, gdy skończył jeden film i czeka na zdjęcia do następnego.
Kiedy nieoczekiwanie musi się zając swoją jedyną córką, 11-letnia Cloe, spogląda na swoje życie z nowej perspektywy. Fabuła filmu jest bardzo ograniczona. Towarzyszymy Johnowi i Cleo w szeregu banalnych i niepowiązanych ze sobą sytuacji. Długie czasem bardzo długie ujęcia wydawałoby się bez dramaturgii. A jednak film ma ukryty nerw, który zawdzięcza rewelacyjnej grze aktorów. Dla mnie to jeden z bardziej osobistych filmów jakie widziałem. Wszystkie postaci, które kreuje Sofia - zna z własnego doświadczenia, a głowę dam, że Cloe ma wiele z samej reżyserki. Z polskich filmów podobne wrażenie wyraża na mnie film Jacka Borcucha "Tulipany". Niby nuda, banał, nic się nie dzieje, a jednak trzyma w napięciu do ostatniego kadru. Klimatycznie. Warto.