Niespieszny film o człowieku, który musi sklejać rodzinę z tego, co mu zostało, próbując w labiryncie ludzkich zachowań odnaleźć to, co dla jego rodziny ważne. Istotne jest podkreślenie – „dla jego rodziny” – już nie dla niego.
Umierająca żona zostawia mu „w spadku” dwie córki i swój grzech: zdradę. Zostawia mu mgliste wspomnienia o wakacjach pod namiotem i poczucie, że już nie naprawią swoich relacji. Zostawia go w świecie, w którym do tej pory nie czuł się dobrze: problemy nastolatek nie przypominają w niczym statycznego świata obrotu nieruchomościami. To jest zupełnie inny poziom emocji – choć z pewnością o mniejsze kwoty pieniędzy chodzi.
Szukanie kochanka żony w towarzystwie dwóch córek i pewnego chłopaka, który „zawsze ma przy sobie zioło” to nie tylko podróż szlakiem zdrady, to nie tylko próba znalezienia odpowiedzi na pytania: „dlaczego ona to zrobiła”, „gdzie popełniłem błąd” „w czym on jest lepszy ode mnie”. W obliczu śmierci te pytania jakby tracą na znaczeniu.
To przede wszystkim podróż z wyspy na wyspę, od człowieka do człowieka. Każdy dostanie kiedyś spadek, na głowę spadną nam rzeczy zawinione i niezawinione, na ile możemy obciążyć tym spadkiem innych, ile możemy udźwignąć sami?
Oczywiście – jest w tym filmie jakaś wielka metafora dziedzictwa natury, jest nachalny nieco wybór między komercją a naturalnym, bliskim światem wspomnień i prostych praw. I cieszę się, że finałowe sceny nie odbywają się w gabinecie, gdy podjęta zostaje decyzja „sprzedać czy nie sprzedać”, bo tak naprawdę kwestie ziem należących do hawajskich królów niewiele nas (żonę i mnie) obchodzą – a w domu. W statycznej scenie oglądania programu o Antarktydzie jest wszystko, co w tym filmie najważniejsze.
http://blok-kurturarny.blog.onet.pl/