No niestety, słabiutki, nudny film, ale czegóż można się było spodziewać po twórcy poprzedniego spapranego "Skyfalla", mężu Kate Winslet, Samie Mendesie. Ten facet po prostu nie ma pojęcia o kręceniu dobrych filmów - wyjątkiem "Jarhead".
Lipna piosenka startowa, dziewczyna Bonda też ani ładna, ani zdolna, tyle że młoda. Wiadomo, jak dostała rolę. Nie skalała się ani jednym sensownym filmem, a więc taki nagły awans zdecydowanie na wyrost.
Starej Bellucci na ekranie tyle, co kot napłakał.
Krzysiek Walc poza stałym repertuarem min znudzonego psychopaty (a kuku), wytrenowanych u Tarantino, też w zasadzie nic nowego nie pokazał.
Po co z Bonda robić teatr TV? zamiast tych 2,5 godzin flaków z olejem wolałbym tradycyjnych 90 minut dynamicznego filmu sensacyjnego.
Najlepsze w "Spectre" są bijatyki, ale czas pomiędzy nimi, niestety, dłuży się niemiłosiernie. Craig choćby stawał na rzęsach, to i tak nie przebije Brosnana, najlepszego z Bondów.
Najlepsza jest w filmie pierwsza scena. Po niej w zasadzie można opuścić kino.
Na okrasę dostajemy jeszcze widoczki z Meksyku, Rzymu, Londynu i mroźnej Austrii. Geograficznie - może być. Technicznie - cieniutko; tylko niezła bryka i bombowy zegarek. Moneypenny w stylu multi-kulti. Dobrze, że Bond nie musiał z nią spać.