6,7 194 tys. ocen
6,7 10 1 193533
5,8 62 krytyków
Spectre
powrót do forum filmu Spectre

Ocenianie tak długich serii filmowych jak przygody Jamesa Bonda w każdym jego wcieleniu to zajęcie wyjątkowo karkołomne - niczym inflację, na czasy obecne przeliczać trzeba jego gadżety, rozwiązania fabularne czy użyte efekty. Bardzo pomocne okazują się skróty myślowe, dzięki czemu dostajemy takie tezy jak "Bond jest tak dobry, jak jego przeciwnik" albo "Bond jest tak dobry, jak Bondowski utwór". O ile w przypadku tego pierwszego nie sposób się czasem nie zgodzić, czego przykładem było Casino Royale i Le Chiffre w wykonaniu Madsa Mikkelsena, to, na szczęście, skrót jako średnia wszystkiego pomija skrajne punkty - gdyby Spectre okazało się filmem tak dobrym, jak Writing On The Wall Sama Smitha, mielibyśmy do czynienia z co najwyżej poprawną produkcją, pozbawioną klimatu filmów o agencie MI6, funkcjonującą lepiej jako oddzielny byt niż część cyklu. Choć sekwencja "początkowa" okraszona utworem pokazuje starania, jakie włożono we wpasowanie muzyki do kolejnych wizualizacji, od razu na wyższym stopniu podium ukazuje się chociażby bliźniaczy segment ze Skyfall, którego pogłos transmitowany i powoli katowany był przez stacje radiowe jeszcze długi czas.

Wydłużona, kręcona jednym, ciągłym ujęciem sekwencja początkowa to cudeńko, rewelacja rozpoczynająca się feerią w centrum Meksyku świętującego ich własne Święto Zmarłych, najwyraźniej o wiele bardziej radosne, niż wersja bliższa nam. W tym gąszczu ludzi i przebrań najważniejsze postaci sceny poznajemy od razu - i choć przechodzień w tłumie poruszający się w przeciwnym kierunku niż ukazana masa brzmi jak nachalny symbolizm, nie sposób odczuć tego w estetyce, jaką serwuje nam Sam Mendes. James zaczyna w tej scenie jako agent w przebraniu na kolejnej eskapadzie, żeby po chwili wciąż bezdialogowej sceny stać się namiętnym kochankiem, a potem - o ile to możliwe - robi się jeszcze bardziej bondowsko, gdy padają pierwsze słowa, a on sam jak gdyby nigdy nic wydostaje się ze swojego kostiumu, aby z właściwą sobie gracją przemierzyć krawędź wspaniałej architektury (którą już wkrótce zacznie masakrować), poprawiając po drodze jeszcze garnitur. Takich klasycznych nawiązań połączonych ze stonowanym humorem jest tu więcej - świetna jest scena, gdy w końcu zamawia vodka Martini wstrząśnięte, nie zmieszane, po czym dowiaduje się o braku alkoholu, aby na końcu otrzymać zdrowy napój proteinowy.

Pomimo paru mniejszych zgrzytów, jak niezrozumiane przeze mnie zawalenie się fasady budynku i deus ex machinę w postaci sofy (tu akurat wydźwięk komediowy, jak i mała przepowiednia wobec zakończenia, wobec czego idzie wybaczyć), całość stoi na najwyższym poziomie realizacyjnym, a scena walki w helikopterze krążącym nad wypełnionym ludźmi placem powoduje faktyczne obgryzanie paznokci. Dynamiczna kamera, niezliczona ilość ciosów przyjęta przez 007 stawia pod znak zapytania jego ludzkość, ile potrafi znieść i z jakich opresji wyjść. Tym lepsza jest scena następna, gdy ten nad-człowiek zmuszony jest do odpowiedzenia za swoje akcje przed nowym M., którego, jak przystało na prawdziwie wyluzowanego bohatera, traktuje z eleganckim dystansem i ironią, wciąż jednak będąc przez niego ograniczonym. Agent, który ekranowe sekundy wcześniej pokonał dwóch ludzi wewnątrz helikoptera, którego następnie ratuje od kraksy, poprzedzając to wszystko pościgiem przez centrum miasta jest w tej sytuacji tylko trybikiem w maszynie, który zaczął kręcić się w drugą stronę; gdy później M. walczy o zachowanie programu 00, będzie twierdził, że człowiek jest jednak zawsze lepszy od drona, mimo nieposłuszeństwa i samowoli, jaką wykazuje Bond.

Scena z helikopterem jest znakomitym wprowadzeniem do świetnie zainscenizowanych, nakręconych i wykonanych scen akcji, których tu nie brakuje. Prawdziwe napięcie udaje się stworzyć w scenie walki w pociągu, ucieczki samochodowej przez ulice Rzymu czy mojej osobistej wisienki na torcie, scenie tortur na krześle. To wszystko rozluźniane jest co jakiś czas częstym w filmie humorem; czasem bardziej udane sceny, niczym "pomaganie" losowemu włoskiemu kierowcy w dotarciu do celu, czasem gorzej, jak gdy Madeleine po wymęczającej walce w przedziałach pociągu pyta "co teraz?", a nawet przewidywalność puenty blednie, gdy słyszymy krótką melodyjkę poprzedzającą cięcie montażowe. Zgroza.

O pomstę wołają niektóre kwestie i drętwe dialogi, które czasem sprawiają wrażenie, że były pisane w oparciu o podręcznik rozmówek dla początkujących, i z czasem ciężko stwierdzić, kto do dej suchoty przyczynia się bardziej - scenariusz, czy odegranie. Patrzę tu szczególnie na dwie postacie kobiece, odgrywane przez Monicę Bellucci i Leę Seydoux. Nie jestem przeciwko oczywistości, jaką jest finał znajomości między bohaterką tej pierwszej a Bondem, a co widać od pierwszej wymiany zdań. Tej wymiany natomiast uczepić się można bez wyraźniejszych głosów sprzeciwu. Nie lepiej jest z Madeleine, która może irytować akcentem i pozbawieniem barwy w i tak wybitnie ogólnych wypowiedziach. Najciekawszą rolą kobiecą zostaje więc Naomie Harris jako Moneypenny, która bondowską dziewczyną nie jest, choć gdy odwiedza ascetyczne mieszkanie agenta czuć między nią a Craigiem więcej chemii niż w jakiejkolwiek scenie, w której występuje z nim Lea.

Craig to znów Bond znakomity, godny nowej generacji filmów o 007 - czy to, gdy jego kompaktowość i zwinność pomaga mu w rozbudowanych scenach walk, gdy jednym krótkim uśmiechem rozluźnia powagę sytuacji czy gdy jest w obliczu niebezpieczeństwa niemożliwego do poskromienia, wszystko w jego gestach jest autentyczne i żywe. Jego Bond balansuje między powagą a humorem, a w samej agencji te dwie jego strony przedstawiają odpowiednio Ralph Fiennes jako M i Ben Whishaw jako Q. Oboje są ekranowym sygnałem zmiany estetyki - gdy prowadzi Fiennes, całość ogarnia zimno realizmu, podczas gdy Whishaw wydaje się odrealniony, trochę wyciągnięty ze sterty popkulturowych stereotypów, a jednak to jego bohater jest linkiem łączącym świat agentów i wielkich niebezpieczeństw z tym bardziej niezręcznym i trywialnym, gdzie tuż po konstruowaniu zabójczych zabawek przychodzi czas na nakarmienie kotów.

Aktorów, którzy dali się zaszufladkować do jednego rodzaju ról jest w przemyśle od groma, bez względu na to, czy robili to umyślnie, czy stało się to przypadkowo. Od kilku lat, kiedykolwiek widzę na ekranie Christophera Waltza w głowie powstaje Hans Landy, i ciężko stwierdzić, czy powodem bardziej jest niesamowitość tamtej kreacji, czy też wciąż pozostałe mu manieryzmy z planu Bękartów. I choć Franz Waltza uśmiecha się niczym Landy, to jednak da się dotrzeć do innej postaci w jego przedstawieniu, co niezwykle cieszy przy mojej sympatii dla tego aktora. Scena, gdy "operuje" na Bondzie, a Madeleine zmuszona jest patrzeć to popis jego luzu - spójrzcie, jak komfortowo siedzi na swoim krzesełku, opowiadając Swann o tym, co zaraz spotka jej ukochanego. Gorzej jest z Andrew Scottem w roli C, przez którego przemawia Moriarty w prawie pełnej krasie. W przypadku obu odnoszę wrażenie, że zostali zatrudnieni właśnie przez te role, lecz scenariusz nie miał dla nich postaci wystarczająco odmiennych od poprzednich dokonań. W bitwie tej wtórności wygrywa Waltz, pomimo smutnej drętwości niektórych kwestii ("to ja za wszystkim stałem" jako apogeum).

Gdy w scenie na moście Bond decyduje o tym, czy zabić Franza, obserwujemy to wydarzenie z dwóch stron, dwóch obserwujących, którzy w Jamesie szukają jednak tego samego: pierwiastka ludzkiego. M chce potwierdzenia swych słów, przypomnieniu tytułu jednego z wcześniejszych filmów z serii ("licencja na zabijanie to także licencja na niezabijanie"), potwierdzając, że człowiek sprawuje się lepiej od maszyny w profesji tak nieludzkiej, jak bycie płatnym zabójcą. Madeleine chce ujrzeć w nim człowieka ponad mordercę, aby ostatecznie zaakceptować swoje uczucia wobec agenta. Gdy na końcu odchodzi ku Madeleine, zadowoleni są oboje obserwujący, a sam Bond wybiera swoją przyszłość jeszcze na tym moście - choć oczywiście, zanim odejdzie, musi jeszcze odebrać swoją najnowszą zabawkę, po czym przechodzi na zasłużoną emeryturę, tak jak Daniel Craig w jego roli.