Po obejrzeniu filmu Małgorzaty Szumowskiej pt. „Sponsoring – czego pragną kobiety, o 
czym marzą mężczyźni, tylko wstydzą się powiedzieć.” popadłem w zadumę. Przede 
wszystkim zadałem sobie pytanie o to, czemu w ogóle istnieje w naszym języku takie 
słowo o jednoznacznie pejoratywnym wydźwięku, jak „prostytucja”, na oznaczenie 
seksu 
płatnego? A dlaczegóż to niby płatność seksu miałaby być czymś tak złym, że aż 
wymagającym takiej językowej stygmatyzacji. Czyż to nie powinno być osobistą sprawą 
każdego człowieka, czy wchodzi z drugą osobą w tę intymną relację bezinteresownie, 
czy 
też oczekując za to gratyfikacji innej, niż tylko związane z tym przyjemne doznania 
zmysłowe – gratyfikacji materialnej? Kiedy tak się nad tym zastanawiam, to dochodzę 
do 
wniosku, że przyczyna leży w tym, że nasz język ukształtowany został pod wpływem 
pojęć 
moralnych związanych z chrześcijaństwem, ono zaś na pierwszym miejscu stawia 
miłość, jako wartość naczelną. Według wyobrażeń chrześcijańskich sam Bóg jest 
miłością, a w życiu człowieka jedynie to ma wartość, co upodabnia go do Boga, a więc 
właśnie miłość. Można tego poglądu nie podzielać, ale trudno zaprzeczyć, że miłość 
właśnie jest najważniejszą potrzebą każdego człowieka. Najzagorzalszy nawet ateista, 
świadomie, czy też nie, marzy o tym, aby kochać i być kochanym. Nawet gdyby posiadł 
wszystkie bogactwa ziemi nie będzie w życiu szczęśliwy, jeśli zabraknie mu miłości. To 
tego właśnie, tak naprawdę, pragną kobiety i o tym marzą mężczyźni, choć często 
rzeczywiście wstydzą się do tego przyznać. 
A jak to się ma do prostytucji? Ano tak, że prostytucja nie daje się pogodzić z miłością, 
ta 
bowiem domaga się, aby naszą seksualność złożyć w darze tej jedynej, ukochanej 
przez 
nas najdroższej osobie i takie też jest najgłębsze i najskrytsze marzenie każdego 
człowieka. Tymczasem jednak okazuje się, że nasza seksualność (gdy się jest 
młodym 
i atrakcyjnym) stanowi pożądany towar, na którym, można nieźle zarobić, a nawet może 
ona stać odskocznią do wspaniałej kariery. Zaczyna rysować się dylemat: miłość i 
bieda, 
czy też sukces materialny, ale bez miłości? To jest odwieczny problem. Zawsze przed 
młodą i atrakcyjną kobietą stała ta pokusa i zarazem perspektywa ceny, jaką trzeba 
będzie zapłacić – straszliwego samookaleczenia, poprzez rezygnację z miłości jako 
drogi 
swej życiowej samorealizacji. 
Tak było zawsze. Tylko kompletni biedacy mogli sobie czasem pozwolić na wybór 
miłości. To byli tacy ludzie, którzy nie dostali od swoich rodziców nic. Kiedy nie jest się 
w 
stanie swoim dzieciom, na ich życiowym starcie, nic dać, to też nie można od nich zbyt 
wiele wymagać. Wszędzie natomiast tam, gdzie rodzice mieli swoim dzieciom coś do 
przekazania pojawiało się żądanie: „damy Ci to, co mamy, ale pod warunkiem, że 
wybierzemy dla ciebie taką żonę (męża), który od swoich rodziców dostanie tyle samo, 
albo więcej, byle nie mniej, a jeśli ci to nie odpowiada, to idź sobie swoją drogą – nic 
od 
nas nie dostaniesz”. Krótko mówiąc: małżeństwo pojmowano wyłącznie jako interes, 
natomiast miłość traktowano jako mrzonkę niedojrzałego umysłu, dla której nie ma 
miejsca w realnej rzeczywistości. Zapewne miało to jakieś uzasadnienie w sytuacji 
brutalnej walki o byt, kiedy scementowany małżeństwem, a dzięki temu trwały związek 
dwóch rodów mógł zadecydować o ich przetrwaniu. Odmowa podporządkowania się 
decyzji starszyzny rodowej, czy też rodziców, była traktowana jako zdrada i karana 
wypędzeniem, a świat był wtedy o wiele mniej przyjazny dla takich luzaków i szanse 
ich 
przetrwania w nim były często bardzo znikome. Tym niemniej zdarzały się takie 
sytuacje, 
choć chyba niezbyt często. Przytłaczająca większość młodych ludzi uginała się pod 
presją społeczną i rezygnowała z miłości, ale nie do końca - przecież natury ludzkiej 
nie 
da się oszukać. Marzenie o miłości wyparte z ludzkiej świadomości przez 
zdroworozsądkowe postulaty korzystnego ustawienia się w życiu, zadomawiało się 
gdzieś poniżej jej progu i stąd nurtowało dalej w ludzkich duszach, do czego 
wspaniałą 
pożywką były pieśni trubadurów, a później literatura piękna. Większość ludzi żyła w 
stanie 
rozdarcia między światem realnym, w którym miłość nie miała prawa obywatelstwa, a 
światem marzeń o spełnieniu się w związku opartym na wzajemnej miłości. Z reguły 
im 
wyżej na drabinie społecznej, tym bardziej dominował interes, mniej zaś miejsca było 
na 
miłość, aczkolwiek dałoby się zapewne przytoczyć jakieś wyjątki od tej reguły. Im 
bardziej 
miłość była wyrugowana z życia realnego, tym większa była poczytność literatury o 
miłości, jako swoistej za to rekompensaty. 
Zdawać by się mogło, że w czasach powszechnego dobrobytu i demokracji, a także 
państwa opiekuńczego, kiedy walka o byt nie jest już tak zawzięta, jak w dawniejszych 
epokach, miłość tu - w świecie realnym powinna być o wiele łatwiej osiągalna. Dzisiaj 
dla młodych ludzi życiowego partnera, czy partnerkę, nie dobiera już starosta rodowy 
(przynajmniej w naszym kręgu kulturowym), ani też rodzice. Ci ostatni mogą najwyżej 
coś 
doradzić, ale nie decydują już za swoje dzieci. Jeśli nawet wydziedziczą je, aby ukarać 
za 
niepodporządkowanie się ich woli, to one same, o własnych siłach, też jakoś dadzą 
sobie radę. Okazuje się jednak, że nawet w tych cieplarnianych warunkach dla wielu 
osób miłość jest zbyt wielkim luksusem, aby mogli sobie na nią pozwolić. O tym 
właśnie 
jest film Małgośki Szumowskiej. 
„W filmie nie ma ani śladu miłości, ani cienia. Nie ma nawet tęsknoty do niej...”- pisze 
Maciej Pawlicki w „Uważam Rze” (20-26 luty 2012). Niezupełnie się z nim zgadzam. 
Tęsknota jest w tej piosence, którą dewiant śpiewa bezpośrednio po obsikaniu jednej 
z 
bohaterek. Znów mamy sytuację tego samego co niegdyś rozdwojenia człowieka 
między 
realnością, z której wyrugowana została miłość, a sferą marzeń, w której znalazła ona 
schronienie. 
Obie bohaterki świadomie odrzucają miłość jako balast, który mógłby utrudnić im ich 
marsz ku bogactwu i karierze. Jedna z nich niby ma chłopaka, ale w momencie gdy 
decyduje się na prostytucję, przepraszam! - na sponsoring, właściwie spisuje go na 
straty, a może nawet zaczyna traktować go wręcz jako kulę u nogi, gdyż współżycie z 
nim 
umniejsza jej możliwości świadczenia usług seksualnych, a poza tym zajmuje cenny 
czas, w którym mogłaby zarobić dodatkowe pieniądze. Wiadomo, że związek ten nie 
ma 
racji bytu i dlatego musi się wkrótce rozpaść (podobna sytuacja była w filmie Wernera 
Herzoga – „Stroszek”). Gdyby ten chłopak był bogaty i mógł jej zapewnić ten standard 
życia, do którego aspirowała, wtedy zapewne nie podjęłaby tej jakże brzemiennej w 
skutki decyzji. Tak się jednak złożyło, że był on biedny, a więc być z nim, znaczyło tyle 
samo, co dzielić jego biedę, a z tej ona chciała się wyrwać za wszelką cenę – nawet za 
cenę własnego upodlenia. 
„Jakiego upodlenia!? – zawoła ktoś – przecież one lubią to co robią i są zadowolone ze 
swego losu. Mówią o tym wyraźnie w filmie”, a gdyby ktoś miał jeszcze co do tego 
jakieś 
wątpliwości, to rozwiewają je swymi zapewnieniami reżyserka i jedna z aktorek w 
wywiadach, których udzielają na prawo i lewo. Widzę tu wyraźną niekonsekwencję z ich 
strony. Gdyby chciały nas one przekonać o tym, że te dziewczyny naprawdę lubią to co 
robią, to mogły nam ukazać sielankowy obraz obcowania dwóch młodych dziewcząt – 
jeszcze niemal dzieci – z przystojnymi i kulturalnymi starszymi panami. Tymczasem to 
co 
nam pokazują dalekie jest od takiej sielanki, a chwilami wręcz zakrawa na jakiś horror. 
Ich klienci nie zawsze są przystojni, a czasem mają już wyraźne cechy starcze, toteż 
aby 
znaleźć przyjemność w cielesnym obcowaniu z nimi bohaterki musiałyby przejawiać 
skłonności do gerontofilii. Ponadto zdarzają się wśród nich dewianci i sadyści, a tu już 
nikt mi nie wmówi, że obcowanie z nimi może dostarczać przyjemnych doznań. Jaką 
przyjemność może odczuwać młoda dziewczyna, której degenerat wbija butelkę w 
pewną część ciała? A przecież ta sama dziewczyna dopiero co zapewniała indagującą 
ją 
dziennikarkę, że starannie dobiera sobie klientów i nie pozwala im aby robili z nią 
wszystko, na co by mieli ochotę. W świetle tego, co widzimy w chwilę później, to się 
okazuje ewidentnym kłamstwem. Podobnie kłamie druga z prostytutek, czy też, jeśli kto 
woli, sponsorówek. Zapewnia dziennikarkę, że to jest dla niej bardzo ekscytujące, a 
jednocześnie, aby w ogóle móc na ten temat rozmawiać, musi sobie najpierw wypić. 
Wygląda na to, że jest w stanie sponsorować się wyłącznie w stanie upojenia 
alkoholowego, a zatem jeśli nawet nie jest jeszcze uzależniona od alkoholu, to nie 
trudno przewidzieć, że wkrótce będzie. 
A gdyby nawet Małgośka ukazała nam sielankowy obraz dwóch młodych dziewcząt – 
jeszcze prawie dzieci – sponsorowanych przez bardzo przystojnych i wyjątkowo dobrze 
się trzymających starszych panów, którzy w dodatku są bardzo kulturalni i przemili, a 
przy 
tym jak najdalsi od wszelkich dewiacji i nie pragnący niczego więcej poza zwyczajnym 
seksem, którego nie mogą już im dać ich żony, to i tak nie uwierzyłbym w to, że 
dziewczęta te mogą z tego czerpać jakąś przyjemność. Trzeba zupełnie nie mieć 
pojęcia 
o psychice kobiet, aby uwierzyć w takie kłamstwo. Ileż warunków musi być 
spełnionych, 
aby kobieta mogła rzeczywiście odczuwać satysfakcję z uprawiania seksu. Wśród całej 
ich długiej listy, zupełnie podstawowym warunkiem – zaiste sine qua non – jest 
miłość 
do swego partnera. Czyż nie w tym właśnie leży przyczyna większości kryzysów 
małżeńskich, że w pewnej chwili kobiety przestają kochać swoich mężów, a wtedy 
tracą 
ochotę na seks. Nie trzeba być seksuologiem, ani też psychologiem, aby zdawać 
sobie z 
tego sprawę, że dla każdej kobiety, a już szczególnie dla młodego dziewczęcia, seks 
bez 
miłości jest przeżyciem traumatycznym, które na dłuższą metę zamienia jej egzystencję 
w koszmar. Życie w takim koszmarze stało się udziałem wielu pokoleń naszych 
prababek, najczęściej nie wskutek ich wyboru, lecz w rezultacie wywartej na nie presji. 
Stawały się one żonami znacznie od siebie starszych, lecz za to bardzo zamożnych 
panów, którzy mogliby być ich ojcami, a czasem wręcz dziadkami, dlatego tylko, by 
zaspokoić ambicje swoich rodziców. O miłości mogły sobie tylko pomarzyć, słuchając 
pieśni trubadura, albo też czytając wiersze, czy powieści. Można o nich powiedzieć, że 
zostały one sprostytuowane przez swoich rodziców – padły ofiarą ich pożądania 
bogactw 
oraz splendoru skoligacenia się za wszelką cenę ze znaczniejszym i bardziej 
zamożnym 
rodem. Można by wręcz powiedzieć, że było to kulturowo usankcjonowane, 
przekazywane 
z pokolenia na pokolenie okaleczenie. Ich rodziców też tak okaleczono w młodości, 
więc 
uwewnętrzniali to oni jako pewną normę i bez najmniejszych skrupułów okaleczali w 
ten 
sam sposób swoje dzieci. 
Teraz Małgośka proponuje współczesnym dziewczynom, aby podobnego 
samookaleczenia dokonały na sobie samych dobrowolnie. „Zrezygnuj z miłości! (nie 
mówi ona tego wprost, ale taki jest sens jej przekazu). Po co ci ten zbędny balast 
upostaciowany w tym biednym chłopcu, który nie może zrozumieć „co jest grane”, 
dlaczego ona jest dla niego oschła, dlaczego go odtrąca? „To nieudacznik – daleko z 
nim w życiu nie zajdziesz. Szkoda czasu na pieprzenie się z kimś takim. Trzeba się 
pieprzyć z tymi, którzy mają forsę i są gotowi za to zapłacić. W ten sposób staniesz się 
niezależna – wynajmiesz sobie mieszkanie, kupisz ekstra kosmetyki i ciuchy, dzięki 
którym będziesz mogła się pokazać w lepszym towarzystwie. Tam poznasz bogatych i 
ustosunkowanych ludzi, a jeśli uda ci się olśnić któregoś z nich na tyle, by zechciał cię 
sponsorować, to wtedy będziesz mogła zajść już naprawdę bardzo daleko.” 
Owszem, to wszystko prawda, ta obietnica może się spełnić, ale za jaką cenę? Na to 
pytanie Małgośka odpowiada nam: „No coś ty! O jakiej cenie mówisz? Przypatrz się im 
– 
przecież one są zadowolone; robią to, co lubią i jeszcze mają z tego pieniądze. Są po 
prostu szczęśliwe, więc co jeszcze powstrzymuje cię przed tym, by pójść za ich 
przykładem?” 
I tu właśnie przyłapujemy Małgośkę na kłamstwie, albowiem, jak to zostało wcześniej 
udowodnione, nie są one szczęśliwe i być nie mogą. Wprost przeciwnie – wszystkie 
nagromadzone w tym filmie i tak jaskrawo wyeksponowane obrzydliwości stanowią 
potwierdzenie tego, że są one głęboko nieszczęśliwe. Nie uwierzę w to nigdy, aby 
jakakolwiek kobieta mogła być szczęśliwa przeżywając to, co bohaterki filmu 
„Sponsoring”, chyba, że jest to jakaś zupełnie „porąbana” masochistka, lub inna 
dewiantka. 
Gdyby młodociana oglądaczka tego filmu, a więc kandydatka na sponsorówkę, miała 
jakieś wątpliwości co do tego, czy sponsorówki naprawdę lubią to co robią i czy 
rzeczywiście są szczęśliwe, to powinny one się rozwiać, gdy zwróci uwagę na postać 
dziennikarki. Ona wybrała niegdyś inną drogę – założyła rodzinę, została żoną i matką. 
Zapewne nie była nigdy sponsorówką, a swoją pozycję zawodową osiągnęła 
wspinając 
się mozolnie po szczeblach kariery. Czy jest teraz szczęśliwa? Już na pierwszy rzut oka 
widać, że nie. Jej relacje z mężem są w ruinie a kontakt z dziećmi szczątkowy. Jej 
starszy 
syn – obibok, pasożyt i półgłówek jest nieustannie tak „najarany”, że trudno z nim 
zamienić choćby dwa zdania, a młodszy synek pogrążony po uszy w świecie gier 
komputerowych, jest murowanym kandydatem na takiego samego, albo jeszcze 
większego debila niż jego starszy brat. Krótko mówiąc klęska pod każdym względem. 
Kandydatka na sponsorówkę, widzi więc od razu, że to „kanał”. „Po co się w coś 
takiego 
pakować? Przecież to nie ma najmniejszego sensu”. Mamy tu więc wyraźnie 
zarysowany 
kontrast między nieszczęśliwą dziennikarką, a zadowolonymi ze swego losu, a więc 
szczęśliwymi sponsorówkami. Nie może być wątpliwości co do tego, kto wybrał 
właściwą drogę, tym bardziej, że dziennikarka ulega z chwili na chwilę coraz większej 
fascynacji postaciami sponsorówek, przechodząc od początkowego dystansu, do 
coraz 
większej zażyłości z nimi, a nawet upodabniając się do nich i przejmując ich obyczaje, 
co 
się przejawia na przykład w tym, że zaczyna palić papierosy, upijać się i jeść jak świnia. 
Ona im po prostu zazdrości, chciałaby żyć tak jak one? Żałuje, ze została żoną, matką i 
dziennikarką, a nie sponsorówką. W pewnym momencie opuszcza przyjęcie, które jej 
mąż urządził dla swego szefa, po czym w stroju, który bardzo upodabnia ją do 
miejskich 
sponsorówek, przechadzających się od latarni do latarni, wałęsa się nocną porą po 
Paryżu. Myślimy sobie w pierwszym momencie, że to po to, aby znaleźć sobie jakiegoś 
sponsora, a tym samym spełnić nareszcie swe marzenie o byciu obsikiwaną i doznać 
tych jedynych w swoim rodzaju i niepowtarzalnych wrażeń, jakie towarzyszą wbijaniu 
butelki. Dzieje się jednak inaczej – oto dziennikarka wraca do domu aby ratować swe 
małżeństwo, co się przejawia w tym, że rozpina swemu mężowi rozporek i wyciąga 
jego 
zawartość w wiadomym celu, na co ten ostatni, zdumiony i zaskoczony takim obrotem 
sprawy, odpowiada odmową. W końcowej scenie filmu widzimy całą tę rodzinkę, jak 
zasiada wspólnie do stołu. Może to już ostatni raz, a może to jest początek odnowy? 
Tego już nigdy się nie dowiemy. 
Przesłanie tego filmu jest więc jasne i klarowne: „dziewczyny, zostańcie 
sposnsorówkami! Niech wam przypadkiem nie przyjdzie do głowy, aby zakładać 
rodzinę, 
bo same widzicie jaki to kanał. Ponury los dziennikarki powinien być dla was 
przestrogą.” 
To nie przypadek, że Małgośka do roli dziennikarki zatrudniła nie byle kogo, ale 
gwiazdę 
o światowej sławie. Dzięki temu jej perswazja w uszach młodocianych kandydatek na 
sponsorówki brzmi bardziej przekonywająco. Zagadką tylko jest dla mnie to, dlaczego 
ona taką rolę przyjęła. Rozumiem, że młodociana i nikomu nieznana aktoreczka 
gotowa 
jest zjeść własne, za przeproszeniem, g...., aby tylko dostać rolę i zaistnieć, ale taka 
gwiazda jak J.B.? Po co jej to było? W wywiadzie mówi, że dla zdobycia dóbr tego 
świata 
ludzie gotowi są posunąć się bardzo daleko. Czy ona rzeczywiście musiała posunąć 
się 
aż do tego by przyjąć tę rolę? W chwilę później mówi, że ona w głębi duszy czuje się 
wolna. Czyżby chciała przez to dać nam do zrozumienia, że do przyjęcia tej roli została 
zmuszona? Tak, czy owak przypuszczam, że ma teraz po tym filmie niezłego kaca. 
A więc Małgośka chce nas przekonać, że sponsorówki są szczęśliwe biorąc udział w 
tych 
wszystkich obrzydliwościach i upodleniach, których widokiem ona przez półtorej 
godziny 
masakruje naszą wrażliwość oraz poczucie smaku i przyzwoitości. Następnie 
Małgośka 
usiłuje nas przekonać, że dziennikarka znanego i poczytnego pisma, a więc kobieta 
chyba nie głupia i mająca jakiś kręgosłup moralny, ulega fascynacji osobowością 
dwóch głupiutkich i wykolejonych dziewczątek, i to do tego stopnia, że zatraca własną 
osobowość, aby upodobnić się do nich. Ja bynajmniej nie czuję się przekonany. Dla 
mnie to są bajędy i naigrawanie się z widza wynikające z pogardy dla niego. Tak samo 
próba ratowania związku poprzez penetrację rozporka. Zamiast zaprosić go na 
romantyczną kolację przy świecach, albo zaproponować wspólne odwiedzenie tych 
miejsc, gdzie on ją po raz pierwszy pocałował i wyznał jej swoją miłość, ona usiłuje 
odnowić ich związek wkładając mu łapę do rozporka. Skąd niby u kobiety na poziomie i 
nie pozbawionej wrażliwości miałoby się wziąć tak prostackie zachowanie? Tak 
mogłaby 
odnawiać swój związek uliczna prostytutka z alfonsem, ale chyba nie kobieta z 
francuskiej elity intelektualnej ze swoim mężem. A może ja mam zbyt wyidealizowane 
pojęcie o tej elicie? 
 
 Sztuka powinna pokazywać całą prawdę o człowieku, a więc zarówno to co jest w 
nim brzydkiego, podłego i niskiego, jak i to co w nim jest wzniosłe, szlachetne i piękne. 
Jeśli dzieło pokazuje nam samą tylko jedną stronę – tę złą, to nie jest dziełem sztuki, 
lecz 
antysztuki. Ja bym zaklasyfikował film „Sponsoring” do tej właśnie kategorii. Weźmy 
sobie tę scenę masturbacji. Taka scena w dziele sztuki mogłaby mieć sens, gdyby 
miała 
czemuś służyć – na przykład temu, aby przekazać widzowi informację o tym, że 
dziennikarka ma potrzeby seksualne, a zarazem postawić go wobec pytania o to, 
czemu 
w takim razie nie zaspokaja ich współżyjąc ze swoim mężem, który przecież wcale się 
nie roztył i sprawia wrażenie całkiem pociągającego dla płci pięknej. W tym celu 
wystarczyłaby jednak króciutka migawka, tymczasem zauważmy co robi Małgośka. Oto 
specjalnie do tej sceny dobrzydza i postarza tę prześliczną i, jak na swój wiek, 
znakomicie wyglądającą aktorkę, po czym każe jej na planie symulować dokonywanie 
tego aktu w sposób wyjątkowo nieestetyczny, frenetyczny i zwierzęcy, a następnie tą 
starością, brzydotą i zwierzęcością masakruje widza przez piętnaście minut. To jest 
właśnie najistotniejsza cecha antysztuki – maltretowanie odbiorcy skondensowaną 
ohydą. Jeśli nawet antysztuka pokaże nam przez moment jakąś perłę, to tylko po to, by 
za 
chwilę wrzucić ją do beczki z gnojówką. Głównym celem antysztuki jest wychwytywanie 
w 
człowieku tego co w nim najgorsze, najpodlejsze, najbardziej obrzydliwe a następnie 
skondensowanie tego i ukazanie swemu odbiorcy. Tak, w istocie swej antysztuka jest 
takim krzywym zwierciadłem, które Szatan ukazuje człowiekowi mówiąc mu: „przyjrzyj 
się 
sobie – oto jaki jesteś.” O ile prawdziwa sztuka stawia sobie za cel oczyszczenie 
(katharsis) i tym samym uszlachetnienie swego odbiorcy, o tyle antysztuka wprost 
przeciwnie – jego zbrukanie i znieprawienie. Im większe spiętrzenie plugastwa tym 
lepiej. Pod tym względem Małgośka może sobie pogratulować, gdyż osiągnęła 
całkiem 
niezły rezultat. Gdybym miał się wybrać na następny jej film, to musiałbym wziąć ze 
sobą 
plastykową torebkę na pawia, przed którym pewnie nie dałbym już rady się 
powstrzymać. 
Po co jednak miałbym się wybierać na jej kolejny film? 
 
Można się czegoś dowiedzieć, poznać opinię innych, spróbować skupić się czy też odnaleźć meritum. Przede wszystkim podyskutować, wymienić się poglądami. 
Ale można też to olać, przestać czytać i pisać, dzieci nie uczyć alfabetu tylko zwinności palców na padzie... Mamy upragnioną wolność, korzystajmy z niej.
Przeczytałem cały post :) ładnie to rozkminiłeś/aś. Teraz wiem, czemu miałem niesmak przez cały seans. Szacun :)