To jeden z najbardziej niedocenionych filmów lat 70-tych. Rzadko zdarza się film , który zasługiwałby na miano przypowieści filozoficznej. Główny bohater, Mick Travis(w którym nie ma już ani krzty buntownika pamiętanego z "Jeżeli...") niczym wolterowski Kandyd z optymizmem podnosi się po każdym ciosie zadanym mu przez los. Jednak na końcu Mick zda sobie sprawę z klęski takiej postawy.Optymizm, naiwny uśmiech, a nawet uczciwość, nie są wystarczającym "programem" na całe życie i jego trudy.Gdy Mick odnosi upragniony sukces, jest już innym człowiekiem.Warto w filmie zwrócić uwagę na świetną ścieżkę dżwiękową w wykonaniu zespołu Alana Price'a który niczym antyczny chór grecki ze zjadliwą ironią komentuje koleje losu Micka. "O!Lucky man" to jedno z największych osiągnięć brytyjskiej kinematografii- Malcolm McDowell, także współautor scenariusza, zagrał tu swoją najlepszą rolę a L.Anderson wykonał pierwszorzędną reżyserską robotę.Film perfekcyjny.
Travis to taka wańka wstańka - wiesz co nie zgodze sie z toba ze Travis ponosi na koncu kleske swojej postawy, wydaje mi sie ze wrecz przeciwnie, moim zdaniem ten jego optymizm i "naiwny" badz "szyderczy" - jak kto woli - usmiech okazuja sie recepta na zycie, Travis dzieki swojemu usmiechowi i optymistycznej postawie jest zauwazany w tlumie szarych ludzi, co prawda pakuje sie przez to niejednokrotnie w tarapaty, ale to wlasnie on ostatecznie triumfuje
- zreszta mottem calego filmu jest moim zdaniem nieco szydercza zwrotka z jednej z piosenek, ktora brzmi mniej wiecej tak: "Jesli nie znalazles powodu by sie zabic, to jestes szczesliwym czlowiekiem