Jest to naprawdę szokującym doznaniem z mojej strony. Pierwszy raz znalazłam sie w sytuacji, w której zawiodłam się na książce, a na ekranizacji wylałam całe wiadro łez.
Sparks w "Jesiennej miłości" pisze z perspektywy Londona. Odniosłam wrażanie, jakby autor na siłę próbował wprowadzić młodzieżowy język między linijki. Chłopak zaczyna coś opowiadać, zmienia temat, gubi się w tym co ma na myśli, co powoduje dekoncentracje czytelnika... Kiedyś już to pisałam, że uciekając w świat filmów i książek, szukam doznań i emocji, których w codziennym życiu nie jestem w stanie docenić ... a "Jesienna miłość" jest taka ... monotonna i zwykła (na swój sposób) .
Dlatego właśnie film określam mianem arcydzieła, bo po raz pierwszy reżyserom udało się złamać regułę, naprawili coś, co na pierwszy rzut oka wcale nie wydawało się zepsute. Nie wiem czy można, w ogóle tak to stwierdzić, ale w książce brakowało mi wątków ze "Szkoły uczuć" . Np. lista marzeń Jamie, którą chce spełnić przed swoją śmiercią - "Jesteś teraz w dwóch miejscach na raz :* " . I najważniejszy moment, podczas, którego ryczę jak bóbr - pojednanie z ojcem. W książce pan Carter jest po prostu politykiem, który rzadko bywa w domu. W ekranizacji spotykamy się z rozwodem, zerwaniem więzi ojeciec-syn i wzruszającym zakopaniem toporu wojennego.
Na "Jesiennej miłości" po prostu się zawiodłam ...
Popieram. Po kilkukrotnym obejrzeniu filmu postanowiłam przeczytać książkę. Usiadłam do niej z myślą - no! To teraz będzie super, skoro film jest taki wspaniały a książka zawsze jest lepsza, to to bd po prostu cudo. Ale pierwszy raz się pomyliłam - książka jest gorsza. I tak jak Tobie brakuje mi w niej wielu scen które są w filmie.