Nowy film Andrzeja Jakimowskiego spodobał mi się co najmniej z trzech powodów:
Po pierwsze, brak w nim tego egzystencjalnego zadęcia, tej beznadziejności, tego polskiego piekiełka, które lubi wyzierać z wielu "ambitnych" produkcji krajowych. Akcja tutaj toczy się nieśpiesznie, obrazując małe dramaty i nieliczne przyjemności bohaterów.
Po drugie, film nie próbuje być tym czym nie jest. Niestety to także jest częstą przywarą współczesnych krajowych produkcji z wszystkimi "lekkimi" komediami romantycznymi, robionymi na modę amerykańską, na czele.
Ostatni powód (dla mnie chyba najistotniejszy:), to zaangażowanie do pierwszoplanowej roli kobiecej elektryzującej Eweliny Walendziak. Przyznać się muszę iż od samego początku seansu całkowicie mną zawładnęła (a z tego co czytałem w necie to nie tylko mną:). Uroda, kobiecość, aura którą roztacza gdy się tylko pojawi - to się nazywa osobowość sceniczna. Pomimo pewnych braków warsztatowych (które nie rażą) była najjaśniejszą gwiazdą seansu. Takie osoby właśnie są wstanie uratować (samym sobą) największe nieporozumienie filmowe, którym "Sztuczki" z pewnością nie są.