The Navy vs. the Night Monsters to przykład tego że kino klasy b jest bardzo wtórne.
Całe dzieło przypomina kopię The Day of the Triffids w nieco gorszym i mocno amerykańskim stylu. Wyżej wymieniony pierwowzór miał schemat kina apokaliptycznego a nasz Navy vs. the Night Monsters ma schemat monster movie rodem z wytwórni Rogera Cormana ( tu niestety tylko jest producentem).
Dzieło od początku prowadzone jest z lekką dozą humoru, początek przypomina troszkę The Thing, może dlatego że owe nocne potwory pochodzą z Antarktydy i pierwsi którzy z nimi się stykają to wojskowi, a i baza wojskowa przypomina tą z wcześniej już opowiedzianej historii. Można zauważyć że dzieło będzie mieć dużo zapożyczonych elementów. Zachowanie bohaterów co najmniej niezrozumiałe, chodzą do lasu i giną po kolei lecz żaden z nich nie wnioskuje że za owymi wydarzeniami stoi coś groźnego.
Najbardziej śmieszył mnie wątek miłosny, wieczna burta między dwoma samcami alfa, walczącymi o względy tej samej kobiety która sama nie wie czego chce.
Kiedy już wychodzi na jaw że rośliny przywiezione z Antarktydy to krwiożercze monstra które chcą zniszczyć wszystko co stoi na ich drodze, wszystko się rozkręca. Widz dostaje pełną wymowy walkę człowieka z mającym w sobie dużo chlorofilu potworem.
Owe rośliny wyglądają całkiem przyjemnie dla oka, w wielkim finale ich marsz mrozi krew w żyłach... a cała amerykańska armia zwiera szyki aby walczyć z roślinami.
Polecam fanom Cormana.