'The Wackness' to film fantastycznie zatopiony w klimacie lat 90-tych, opowiadający dość uniwersalną i bezpretensjonalną historyjkę, której emocje bardzo ciekawie się równoważą. Dojrzewanie okraszone pozerstwem i niezaradnością głównego bohatera to swego rodzaju odmiana - rzadko można na ekranie oglądać nastolatków cechujących się takim nieuporządkowaniem własnego świata. Luke dopiero go kształtuje i w tym szczeniackim i łapczywym sięganiu po życie jest typowo pozerski - z jednej strony gansta rap ziom, z drugiej żałośnie nieporadny dzieciak zakochujący się w dziewczynie, która go rozdziewiczyła. Być może to i mało atrakcyjna postać, zwłaszcza, że kino wciąż jeszcze lubi nas karmić bajkami o silnych i konsekwentnych indywidualistach w stylu Juno. No ale ile osób widzi odbicie siebie w takiej Juno? Luke na jej tle to wręcz kopalnia, w której każdy może odnaleźć kawałek własnych nastoletnich doświadczeń.
'The Wackness' to bardzo fajna mikstura - do jednego kotła powędrowały lata 90-te, Nowy Jork, dojrzewanie i dymek gandzi, a zwykle wystarczy tylko jedna z tych rzeczy, by wykreować specyficzny klimat. Reżyser imponuje jednak dyscypliną. Przypalanie trawy pozbawione jest otępiałego humoru, lata 90-te nie kłują gadżetami, a Nowy Jork... Nowy Jork to właściwie osobna kwestia - jest bardzo nienowojorski, a jednocześnie równie kuszący, co czarno-białe Los Angeles w 'Pocałunku o północy'. Ma chyba więcej klimatu miasta niż kilka filmów Woody'ego Allena razem wziętych. Reżyser go nie przejaskrawia, nie epatuje miejscówkami... Nowy Jork przeważnie snuje się na tle zabawnych uwag Squiresa pod adresem polityki Giulianiego.
Ja osobiście dawno nie widziałem filmu który w taki spokojny i prosty sposób mówił o strasznej prawdzie towarzyszącej ludzkiej kondycji. Główna myśl filmu: życie to cierpienie, naucz się z nim być i je przeżywać, jest przedstawiona w fajny bezpretensjonalny sposób.
Pewnego magicznego lata, w latach 90 ubiegłego wieku, dwójka mężczyzn, jeden dojrzały i drugi dorastający, muszą się zmierzyć ze złamanym sercem i rzeczywistością. Z czego ten starczy (Ben Kingsley) z jednej strony stara się przekazać tą lekcję życia (patrz pierwszy paragraf) temu młodszemu, zarazem sam sobie nie radząc ze swoim życiem. Podczas gdy ten drugi, który faktycznie jest nastolatkiem bez ideałów, wielkich snów, natomiast niezłe znoszącym swoją nieciekawą sytuację (czyli realność) z jednej strony nie chce tego słuchać, a z drugiej cały czas odwiedza swojego klienta/terapeutę z samej potrzeby bliskości.
Sam koniec trochę mi umyka, choć muszę przyznać że jest zabawny, bo główni bohaterowie zmieniają się miejscami. Wypalony terapeuta zostaje handlarzem zioła, które w filmie wyraźnie pełni rolę uwalniacza od bólu tego świata, zatem można powiedzieć trochę dalej w swoim zawodzie. A tymczasem młody diler, stwierdza że teraz on będzie terapeutą i pomagał ludziom mierzyć się z ich własnym bólem. Wydaje się to trochę sceptyczne jakby reżyser chciał powiedzieć: "nie dasz sobie rady z rzeczywistością, dopóki jesteś młody masz szansę bo masz siłę, ale wcześniej czy później ona cię dopadnie i zniszczy."
Szczególnie gdy główni bohaterowie otoczeni są przez bliskich im ludzi którzy pozostają zupełnie nieczuli na świat. Co ciekawe w obu przypadkach są to kobiety, które wydają się zatracone w jakiś swoich światach, wyprane z uczuć, albo może po prostu gdzieś je kryjące? Czy może jednak po prostu już wypalone przez pustą codzienność? Tak jak rodzice głównego bohatera, których uczucie też gdzieś umknęło. Pozostała jedynie gorycz i złość.
Lata 90 i Nowy Jork nie pojawiają się tutaj przypadkowo, bowiem był to ciekawy czas dla tego miasta, które z jednej strony było niebezpieczne i pełne pornografii. Pamiętam jak Times Square było pełne napisów XXX i sex shopów. Wtedy zresztą rozkwitał hip-hop i rap, jeszcze nie skomercjalizowane, wolne, które wyrażały właśnie tą ciężkość egzystencji ludzkiej. W końcu dlatego w filmie pojawia się Method Man, który był bohaterem tamtej epoki. On jest żyjącym bohaterem tamtych czasów. Było może i brudno i niebezpiecznie, ale zarazem panowała wolność ekspresji.
Guilliani jest tu przedstawiony nie jako zbawca Nowego Jorku (jeszcze przed World Trade Center, zlikwidował on przestępczość i dlatego większość mieszkańców go pokochała), ale właśnie jako niszczyciel przejawów ludzkiej spontaniczności. Jest tu pewna melancholijna nutka, bowiem ostatecznie Guilliani wygrał i w ten sposób zabił tamten Nowy Jork, który już nigdy nie powróci. Tak samo jak hip-hop nigdy nie będzie już tamtą natchnioną muzyką, ale jedynie komercyjnym bełkotem.
Na koniec jeszcze trochę o tytule, the wackness (po polsku dziwność), jest właśnie tym dziwnym stanem z jakim mierzą się bohaterowie. Czyli czucia i widzenia wszystkiego co się wokół nich rozgrywa. Zrobić taki film w czasach gdy wszystko wokół nas staje się coraz bardziej realne a my sami gdzieś jesteśmy w tym zagubieni, jest na prawdę prawdziwym majstersztykiem.