Tegoroczny sezon na blockbustery czas zacząć. W niezbyt odkrywczy sposób bo od ekranizacji kolejnego komiksu ze
stajni Marvela, za to w dość nietypowym wykonaniu. "Thor" został bowiem wyreżyserowany przez brytyjskiego aktora i
reżysera Kennetha Branagh, który do tej pory specjalizował się w adaptacjach tekstów Szekspira, a miłośnicy
szwedzkich kryminałów mogą pamiętać go wcielającego się w policjanta Kurta Wallandera w niedawnej brytyjskiej serii
filmów. Wybór jego osoby na stanowisko reżysera tak dużego obrazu może dziwić, jednak trzeba powiedzieć, że
przedsięwzięcie to nie przerosło go. Ale. Niestety to, że jego "Thor" nie razi ani naciąganą, dziurawą fabułą, ani nijakim
scenariuszem, ani głupimi, pisanymi na siłę dialogami, nie znaczy jednocześnie, że jest obrazem udanym. Ogląda się
go co prawda nieźle, lepiej niż przypuszczałem, kilka żartów jest zabawnych więc można się też trochę pośmiać, a efekty
specjalne stoją na przyzwoitym poziomie, ale to niestety wszystko. I dla mnie osobiście to trochę za mało. Być może
mam zbyt wygórowane oczekiwania, może wymagałem od tej produkcji zbyt wiele, ale niestety nie porwała mnie.
Czegoś mi w niej zabrakło. Poszczególne elementy tego obrazu niby prezentują przyzwoity poziom, patrząc na nie
osobno niby nie można im wiele zarzucić, ale razem się nie wzmacniają, nie tworzą tak udanego produktu jakim mógłby
być ten film. "Thor" to taka ładna bajka, wzbogacona o urokliwe zdjęcia ale niestety nic poza tym. Chwilami
niepotrzebnie zamieniająca się w animację, przez natłok efektów specjalnych, gdy wszystko dookoła, prócz malutkich
sylwetek bohaterów, jest tworzone przy pomocy komputerów. To bajka niepotrzebnie i niezauważalnie skonwertowana
do trzeciego wymiaru, by tylko widzowie w kasach zapłacili więcej za bilety. Opowiastka przewidywalna, podążająca od
początku po jednej linii, nie zbaczająca z niej do samego końca. Unikająca wywrotek, nagłych zwrotów akcji, przez co
ogląda się ją bez większej ekscytacji. Zakończona w zbyt szybki i łatwy sposób, by tylko wreszcie związać wszystkie
wątki i radośnie sfinalizować rozciągniętą historię.
Jej największy problem polega chyba na tym, że główny bohater nie walczy za nas, tylko za swój świat, z którego został
wygnany i do którego chciałby wrócić. Z jednej strony można powiedzieć, że to dobrze, iż wreszcie otrzymaliśmy film o
herosie, który nie porywa się na ratowanie biednej planety Ziemia i jej mieszkańców, których zniszczenia pragnie jakiś
szaleniec. Ileż razy można bowiem oglądać taki schemat? Z drugiej jednak strony, co tak naprawdę obchodzi nas
jakieś złote królestwo Aasgard? No właśnie, sęk w tym, że nie za wiele. Niestety ale wydarzenia rozgrywające się na
Ziemi są tylko krótkim epizodem, pewnym wypadkiem przy pracy, krótkim etapem z życia bohatera, który nastąpił przez
jego nierozwagę. Dlatego też ziemskich postaci jest tu niewiele, pojawiają się na krótko, zdecydowanie zbyt krótko. W
czasie seansu najczęściej przebywamy w mieście bogów, podniosłym, pompatycznym, złotym świecie. Potwornie
nudnym świecie. Film Branagh zdecydowanie ożywa, gdy akcja przenosi się na naszą planetę. Wtedy nabiera energii,
zyskuje humor, zaczyna się rozkręcać, a na ekranie wreszcie zaczyna się coś dziać. Choć nie tak spektakularnie jak w
Aasgard, bo wydarzenia mają miejsce w malutkiej mieścinie, położonej nie wiadomo gdzie, ale to właśnie wtedy do
przewijających się obrazów zaczyna napływać życie, pojawiają się jakieś emocje. Thor przekonany o swojej
niezwykłości i wyższości pojawia się wśród ludzi, którzy początkowo biorą go za bezdomnego (wyjątkowo dobrze
zbudowanego) i nie traktują z należytym według niego szacunkiem. To zderzenie mitycznego boga z ludźmi i wynikające
z tego wszelkie kłopoty i trudności w zrozumieniu dwóch stron, bo każda żyła w innym świecie i inaczej postrzegała
otaczającą rzeczywistość, ma w sobie spory potencjał, który niestety przez zbyt krótką prezentację, nie zostaje w pełni
wykorzystany. Jednakże właśnie w tych fragmentach, obraz ten staje się ciekawszy i zdecydowanie lepiej się go ogląda.
Szkoda, że następuje to dopiero w drugiej połowie seansu oraz, że najważniejszy i tak pozostaje Aasgard, do którego
wracamy pod sam koniec.
Bo w momencie gdy produkcja ta zaczyna się rozkręcać, twórcy wracają do dalekiego świata, gdzie toczy się walka
między braćmi o władzę nad całym królestwem, o tron odchodzącego ojca. Na początku żaden z nich nie jest godny
zajęcia tego miejsca. Thor jest zbyt pewny siebie, zbyt chętny przygód i walki, by móc sprawiedliwie i mądrze rządzić.
Jego brat Loki z pozoru nie chce zajmować miejsca po swoim ojcu. Obaj będą musieli stoczyć walkę, popełnić wiele
błędów, by zrozumieć zamysł ojca, jego decyzje i przy okazji zmienić samych siebie. Tylko wtedy królestwo przetrwa,
tylko wtedy uda się je uratować. Te rozgrywki na wysokości wypadają w miarę dobrze, właściwie tylko dzięki aktorom
wcielającym się w postaci bogów. Udało im się, występując w adaptacji komiksu, grając w śmiesznych strojach, nadać
odpowiednią powagę zaistniałej sytuacji i przedstawić ją tak jakby działa się naprawdę. Na plus trzeba zaliczyć bardzo
lekki występ Chrisa Hemswortha, który świetnie wcielił się w lekkomyślnego, zawadiackiego Thora. Bardzo dobrze
wypadł także Tom Hiddleston czyli cichy i podstępny Loki, który z początku wydaje się oddalony, ale tak naprawdę chce
być zauważony i doceniony. Ojcujący im Hopkins zagrał po prostu dobrze, ale aktor ten nawet nie wysilając się zbytnio,
tworzy ciekawe kreacje, więc to żadne zaskoczenie. Ziemskie postacie są mniej ciekawe, bo nie mają wystarczająco
czasu by się pokazać. Nieźle wyszła Natalie Portman czyli trochę roztrzepana Jane, w której zakochuje się Thor, a także
grająca jej koleżankę Kat Dennings, która rzuca zabawnymi tekstami na prawo i lewo (większość z nich znajduje się w
zwiastunach). Najbladziej wypadł niestety Stellan Skarsgard, ale to też dlatego, ze nie miał wiele do zagrania. Szkoda,
że o tej trójce wiemy tak niewiele, szkoda, że jest ona tylko dodatkiem do Thora, przez co nawet nie sposób się do nich
przywiązać. Obejrzeć można ale bez rewelacji.
6+/10