Możliwe, że już były takie tematy, ale po wczorajszym (kolejnym) obejrzeniu Titanica doszłam do wniosku, że cały ten wątek miłosny Rose-Jack, chociaż bardzo prosty i nie wymagający, jest bardzo potrzebny w tym filmie.
Czytałam już wcześniej na forum zarzuty, że ta historia jest banalna, że zaszkodziła całemu filmowi, bo teraz każdy kojarzy Titanica z fikcyjnymi bohaterami, a nie rzeczywistą tragedią.
Ale tak na zdrowy rozum- gdyby Cameron nie dał tu takiego wątku tylko tak sobie pokazał życie ludzi na statku przed katastrofą, a potem samą katastrofę i koniec- czy ludzie wychodzili by zapłakani z kin? Naprawdę odczuliby całą tą tragedię Titanica? Oczywiście, każdy byłby pod wrażeniem, byłoby im szkoda tych ludzi, którzy zginęli, ale na 100% nie dotknęło by ich to tak dobitnie, jak dotyka teraz. Ani rola Jacka, ani Rose nie jest jakoś szczególnie wymagająca, relacja miedzy nimi też jest zupełnie prosta i jasna i dlatego ludzie od początku mogli się z nimi identyfikować, bo coś takiego może się zdarzyć każdemu- ilu ludzi w realnym życiu poznało się przypadkiem? Ta konkretna historia jest zmyślona, ale przecież kobiety naprawdę straciły na Titanicu swoich ukochanych, dla których zabrakło miejsca w szalupach. A one dodatkowo musiały na to wszystko patrzeć.
I nie chodzi tu o to, że wszyscy ryczymy na końcu filmu jak nieboskie stworzenia, bo piękny Leonardo umiera, tylko o to, że w taki sposób jak on NAPRAWDĘ zginęło tam mnóstwo ludzi. I w tym tkwi cała tragedia, a najłatwiej ukazać tragedię ogółu na przykładzie jednej osoby, której dodatkowo trudno nie polubić.
Ktoś ma podobne odczucia?