Filmowi można dać 6-7/10, lecz tylko za pomysł, bo realizacja kuleje na każdym kroku. W ulewnym deszczu w odludnym motelu, gdzie nawet telefony nie mają zasięgu, spotyka się przypadkowo dziesiątka obcych, niezwiązanych ze sobą ludzi. Oczywiście ktoś zaczyna ich po kolei wykańczać i rzecz jasna powstaje pytanie, czy na pewno ofiar zupełnie nic nie łączy.
Taka typowa historyjka w stylu „10 małych murzynków” nakręcona została tandetnie, byle jak i bez polotu. Postacie zarysowane zbyt grubą kreską [wśród nich oczywiście szlachetna dziwka, chcąca uprawiać ... nie, bynajmniej nie seks, tylko pomarańcze, oraz zmęczony policjant z problemami, no jakżeby inaczej?] biegają i wrzeszczą bez sensu oraz z głupich powodów nie zachowują najważniejszej zasady takich sytuacji – trzymać się razem i mieć się wzajemnie na oku. Lejący ciągle deszcz, zamiast tworzyć klimat filmu, tylko utrudnia oglądanie i męczy widza. Na dodatek wnerwia ciągłe rozsypywanie wszystkiego, z ważnymi dowodami włącznie. Pomimo mordów w filmie brak prawdziwego napięcia, przy pierwszych zabójstwach kiedy ludzie odłączają się od reszty, z góry wiadomo co zaraz nastąpi i nawet stosunkowo najlepsza scena z młodym małżeństwem przy drzwiach łazienki jest do bólu przewidywalna.
Dalej - Gdyby bohaterowie rzeczywiście tak ciągle łazili po deszczu, to byliby poprzemaczani dosłownie do suchej nitki, nie tylko powierzchownie. Osoba, która w końcu okaże się mordercą, nie pasuje fizycznie do rodzaju niektórych zbrodni. Sceny, w których Cusack zaczyna się orientować, że coś tu nie gra, zostały również skopane – dzieją się zbyt szybko, wręcz ekspresowo; ot, nie wiedział i nagle zaświeciło mu się światełko, dokumenty pod ręką, kojarzenie błyskawiczne. Tymczasem przyjemność oglądania takich wątków polega właśnie na stopniowym dochodzeniu do prawdy przez bohatera wraz z widzami. Krótko mówiąc, do tego miejsca film zasługuje wręcz na jedynkę, no może trójkę ze względu na klasę aktorów – których możliwości jednak nie wykorzystano.
Na szczęście motyw „10 murzynków” to nie jedyna rzecz, którą przygotowali nam twórcy filmu. W pewnym momencie sytuacja odwraca się o 180° i okazuje się, że odpowiedź na pytanie, kto zabijał, wcale nie będzie w „Tożsamości” najważniejsza. Tropy do końcowego rozwiązania oczywiście ukazano wcześniej, ale jako że pierwsza cześć filmu niespecjalnie wciąga, można je przeoczyć i dać się zaskoczyć. Lecz jeśli nawet widz sam się wcześniej domyśli, że nastąpi tu jeszcze zwrot akcji, to za jego szczegóły, pomysł i ostateczny suspens filmu należałaby się wysoka ocena. Można nawet docenić kilka wyraźnie zamierzonych smaczków w dickowskim stylu, np. Cusack odnajdujący się w innym miejscu, czy Amanda Peet trzymająca grabki, po czym w decydującym momencie grabki ... ale nie róbmy spoilerów. Ech, gdyby tak tylko staranniej nakręcono początkowe 3/4 filmu ...