I od razu zaznaczam, że nie chodzi mi tutaj o poziom aktorski - co to, to nie. Mam na myśli sytuację w jakiej bohaterka się znajduje.
Co prawda ma wybór (wreszcie i nareszcie, po latach posuchy), ale jaki?! Między zidiociałym mężem, któremu kryzys wieku średniego widocznie ostatecznie odebrał rozum, pozostawiając jedynie szorujące po ziemi Porsche, który za kawałek jedzenia zrobi właściwie wszystko, ale na pewno sam z siebie nie zostawi stosunkowo nowego małżeńskiego nabytku, oraz fajtłapowatego, ugrzecznionego do granic możliwości, nieśmiałego jak pensjonarka, taktownego do obrzydliwości architekta, uposażonego przez naturę w przeraźliwie ciepły typ humoru, co to w przypływie śmiałości czy wręcz arogancji rzuci aluzję o umywalce "dla niego" a później ze wstydu prawie schowa się pod ziemię.
Nas to może śmieszyć - stoimy z boku. Ale co ona ma zrobić? Ten zły, a tamten jeszcze gorszy, z jednej skrajności w drugą. Pytanie, czy każda kobieta w wieku 50+ ma już tylko taki wybór, czyli właściwie żaden? Albo inaczej - wybiera między byciem z jakimś wynaturzonym samcem, a byciem samą. Albo spożytkuje swoją energię ze znanym, wielkomiejskim głupkiem (a potem co?), albo zaśnie przed telewizorem z rozżalonym flegmatykiem, co to go zła kobieta rzuciła.
Film kończy się tak, że pozostawia odrobinę, cząsteczkę, namiastkę, okruszynę nadziei, którą widzę chyba tylko dlatego, że chcę zobaczyć, że zdesperowana Streep może jednak zdecyduje się na życie w pojedynkę. Albo przynajmniej z facetem na przychodne. Oby!
Wszystko ładnie pięknie, tylko jak się ma tytuł tematu do Twojego postu? To nie jest film o Meryl STREEP, tylko o Jen! Boziu nie utożsamiajcie aktorów z postaciami w jakie się wcielają...Ech, a jeśli uważasz że aktorka jest postacią tragiczną rozwiń wypowiedź w odpowiednim temacie.
No wszystko ładnie pięknie. Toteż napisałam "Meryl Strep to p o s t a ć tragiczna" - być może powinnam była posłużyć się imieniem bohaterki, ale to był rodzaj skrótu myślowego.
"I od razu zaznaczam, że nie chodzi mi tutaj o poziom aktorski - co to, to nie." - z czego jednoznacznie chyba wynika, że nie uważam Streep za tragiczną aktorkę.
JAK to mawiają, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia ;)
Ja widzę to ciut inaczej.
Ona ma wybór miedzy egoistycznym mężulkiem któremu ponowne małżeństwo już zaczyna "bokiem" wychodzić, a cieplym, ustabilizowanym i inteligentnym mężczyzną w którym znajdzie oparcie. Świetnie się rozumieją, potrafią się razem bawić... cóż jej szkodzi spróbować?
Czy to, ze jest "grzeczny, taktowny i nieśmiały" od razu go przekreśla?
Poza tym, nie wydaje mi się, żeby nasza bohaterka marzyła o super ogierze, który porwie ja na drugi koniec świata.
A może sie mylę?