No i brawo! Dość już mam niekiedy tej amerykańskiej papki - oklepanych tematów powtarzanych po milion razy. A prawie zawsze kiedy mam okazję obejrzeć coś azjatyckiego, to zawsze mogę być spokojny o to, że to będzie coś świeżego, jakiś nowy koncept. Tutaj nie było inaczej.
"Tokyo Fist" uwielbiam głównie za duszny klimat, który utrzymuje się prawie przez cały film. Szczególnie genialna atmosfera panuje podczas przygotowań bokserów na ringu i wokół niego. Nasi bohaterzy naprawdę poważnie przykładają się do treningu i wylewają aż przesadzoną ilość potu :) Ale ta przesada widoczna jest tu we wszystkim - ślady na twarzach bokserów po walkach są aż nadto widoczne. A "bąble" pryskające krwią są chyba najlepszym tego przykładem. I w przypadku tego filmu to naprawdę się sprawdza!
Nie jest to może typowy cyberpunk, ale czuć pewne powtarzające się motywy zastosowane w montażu choćby z poprzednich filmów reżysera, jak "Tetsuo". Muzyka jest charakterystyczna dla tego nurtu i robi świetną robotę. Nie jestem może jakimś specjalnym fanem takiego klimatu muzycznego, a jednak tutaj wyjątkowo mi się to podobało. Nie brakuje też bardzo szybkiego montażu, który tworzy specyficzny, paranoiczny klimat. Bohaterzy są fajnie zarysowani - główna trójka bohaterów, czyli Tsuda, Kojima i Hizuru są postaciami, które zapadają w pamięci.
Sama historia jest dosyć zakręcona (a przynajmniej w zakręcony sposób nam przedstawiona). Niektóre sceny ewidentnie pozostawiono do wolnej interpretacji. Ale ostateczna walka jest świetnie nakręcona i zakończenie to moim zdaniem jedna z mocniejszych stron tego filmu.
Cóż, jest to film specyficzny, nie ulega wątpliwości. Ale jeśli ktoś lubi twarde, męskie kino, ale pozbawione ogranych, oklepanych schematów i próbujące wnieść coś nowego, to na pewno warto sięgnąć po kolejny tytuł od reżysera "Tetsuo".
Moja ocena: 8/10.