"Transformers 3" to jeden z tych obrazów, które cieszą oko podczas seansu, ale zapomina się o nich na krótko po
opuszczeniu sali kinowej. Obraz, który każe nam zadowolić się przede wszystkim wybuchowymi efektami specjalnymi,
nie mając przez większą część seansu nic więcej do zaoferowania. Lepiej zawczasu wyłączyć logiczne myślenie i
nastawić się wyłącznie na chłonięcie obrazów. Szkoda, bo w dzisiejszych czasach, kolejne filmy rozrywkowe coraz
bardziej podnoszą poprzeczkę, coraz mocniej udowadniając, że blockbuster nie musi być wyłącznie zlepkiem ładnie
wykreowanych scen, tylko pustą rozrywką. Może być czymś znacznie więcej - niegłupią, pasjonującą i w pewien sposób
ubogacającą widza opowieścią, w której ładne efekty, będą jedynie pięknym dodatkiem do całości, a nie podstawą.
Michael Bay tego niestety na razie nie rozumie i tworzy swoje nowe filmy zapominając o wszystkim, tylko nie o
efektowności. Dobrze chociaż, że wyciągnął kilka wniosków po tragicznej "Zemście upadłych" i starał się tym razem
uniknąć błędów, jakimi charakteryzowała się tamta część. Niektóre z powodzeniem inne nie, ale co ważne dzięki temu
trójka jest trochę lepsza od części poprzedniej.
Przede wszystkim Bay poprawił się przez te dwa lata na polu widowiskowości. W "Zemście upadłych" niepotrzebnie
przeniósł akcję z dala od wielkich skupisk ludności, gdzieś do lasów i na pustynię, w których działo się tyle co nic. Tym
razem powrócił do miast (przede wszystkim do Chicago) i od razu wszystko wygląda lepiej. Widok rozpadających się
wieżowców, latających we wszystkie strony samochodów i przemykający między robotami ludzi, jest zdecydowanie
ciekawszy, niż kilka robotów biegających po pustyni. Dzieje się sporo, wszystko w ogromnych rozmiarach, aż chce się
patrzeć. Przeogromne brawa należą się za efekty specjalne, bo są one po prostu perfekcyjne. Rzadko kiedy na ekranie
można zobaczyć tak idealne połączenie realnych zdjęć i wydarzeń z cyfrowymi postaciami. Chwilami aż nie sposób
uwierzyć, że wszystkie te roboty dodane do obrazu zostały już później, dopiero przy obróbce, bo są tak idealnie
wplecione w obraz, w ruch żywych postaci, że wręcz muszą być realne. Pod tym względem naprawdę jest się czym
zachwycać i co podziwiać. I właściwie dla efektów, kilku perfekcyjnie zrealizowanych scen, warto (jak już) wybrać się do
kina na ten film
Całe szczęście w trójce mniej jest głupiego, chwilami żenującego wręcz poczucia humoru, którym charakteryzowała się
poprzednia część "Transformers". Zdarzają się niestety żarty poniżej odpowiedniego poziomu, które śmieszyły chyba
tylko ekipę podczas zdjęć, bo w filmie wypadają bardzo blado, ale jest ich znacznie mniej niż poprzednio i w większości
zdarzają się na początku seansu, więc szybko możemy o nich zapomnieć. Bay darował sobie na szczęście roboty
bliźniaki (małe autoboty niestety nadal się pojawiają), pieski i mocno ograniczył postacie rodziców i Simmonsa, które
prawdę powiedziawszy w ogóle mogłyby się w tym filmie nie znaleźć, bo są całkowicie zbędne. W tej części widać próby
budowania jako takiej, ale jednak fabuły. Tajemnice z przeszłości, zdrajca w szeregach autobotów i Sam, który nie jest
już z Mikaelą i pragnie czegoś więcej niż normalnego życia i codziennej pracy w biurze. Trochę sensu w tym jest, nie
uchroniono się jednak przed pewnymi dziurami, chwilami gigantycznymi jak kratery na księżycu, którego zabrakło w
polskim tytule filmu. Dobrze jednak, że trójka nie jest tak idiotyczna jak „Zemsta upadłych” i nie sprawia wrażenia
pisanej na kolanie, na kilka sekund przed zdjęciami.
O dziwo całkiem dobrze spisali się w tej części aktorzy, szczególnie Ci, którzy w serii pojawili się po raz pierwszy.
Przede wszystkim muszę napisać o Rosie Huntington-Whiteley, która jest nową dziewczyną głównego bohatera i która
choć może to wydawać się zaskakujące, bo to jej ekranowy debiut (dotychczas była modelką), radzi sobie znacznie
lepiej niż Megan Fox. Okazuje się bowiem, że Rosie oprócz wyglądania dobrze w każdej możliwej sytuacji, potrafi też o
dziwo grać (czego nie pokazywały zwiastuny) i ma całkiem sporo kwestii do powiedzenia, z którymi radzi sobie nad
wyraz dobrze (ach ten brytyjski akcent!). Aż szkoda, że nie pojawiła się w serii już wcześniej. Kolejne nowe twarze to
sekretarz obrony Charlotte Mearing (bardzo dobra Frances McDormand), szef dziewczyny Sama (Patrick Dempsey, który
coraz bardziej stara się zerwać z wizerunkiem boskiego lekarza z pewnego medycznego serialu, w którym gra od ponad
siedmiu lat), oraz John Malkovich jako trochę dziwaczny szef Sama w jego nowej pracy. W większości to krótkie
występy, miłe dodatki, dzięki którym film ten choć trochę wydaje się ludzki.
Jedną z największych wad trójki jest przeładowanie: wszystkiego tu jest zdecydowanie za wiele - bohaterów, robotów,
pomysłów na kolejne sceny, którymi można by obdzielić ze trzy inne filmy. Gdyby twórcy skupili się tylko na tym co
najistotniejsze, zrezygnowali z kilku postaci, skrócili swój film o przesadnie długi wstęp (przynajmniej o pół godziny)
oglądałoby się go znacznie lepiej, bo tempo prowadzenia historii byłoby znacznie szybsze. Poza tym cierpi on na zbytnią
fragmentaryczność. Poszczególne sceny są świetne, chwilami aż szczęka przy nich opada (walący się wieżowiec -
chyba najbardziej emocjonujący moment w filmie, czy Sam walczący z Decepticonem), ale łączą się ze sobą bardzo
opornie, chwilami wręcz wcale. Wyraźnie czuć, ze coś tu nie gra, albo ktoś pomylił się przy montażu, albo w scenariuszu
zagubiły się kartki, bo brakuje zwyczajnej ciągłości wydarzeń. Zupełnie tak jakby twórcy wymyślili poszczególne sceny i
na siłę starali się je ze sobą połączyć, co udało się tak średnio. Przez to "Transformers 3" jest również obrazem
strasznie nierównym, raz przyspieszającym, raz zwalniającym za nadto i tak w kółko przez cały seans. Dobrze chociaż,
że końcówka daje radę.
5/10
PS. Dodatkowy plus za to, że roboty znów stały się bardziej ludzkie i gdy coś się im dzieje, trochę nas to obchodzi. Tylko
trochę, ale dobre i to.